Autor zdjęcia: Piotr Matusewicz / PressFocus
Co się dzieje z Arką? Na razie więcej jest wymówek niż rzeczywistych wytłumaczeń...
Niesamowite, jak wiele w piłce i postrzeganiu konkretnej drużyny potrafi zmienić miesiąc. Jeszcze pod koniec września byliśmy pod wrażeniem ofensywnie i z polotem grającej Arki, a obserwując jej ostatnie poczynania zastanawiamy się, czy to ta sama ekipa. Ktoś tam podstawił sobowtórów czy jak?
Przez cztery pierwsze spotkania gdynianie przeszli jak burza. Bilans bramek 12:2, komplet punktów i liderowanie łeb w łeb z ŁKS-em to było coś z kategorii: nikt nie prosił, ale każdy potrzebował. A doliczając do tego wcześniejszy mecz Pucharu Polski z Górnikiem Polkowice rysuje nam się obraz jeszcze bardziej wyrazisty – 17 goli w 5 meczach nie strzela się ot tak. To musiało coś znaczyć, tym bardziej, że imponowały nam też poszczególne osobistości, takie jak Letniowski, zdobywca ponad 1/3 wspomnianego dorobku, czy Młyński kręcący obrońcami na skrzydle do woli.
Ale ta maszyna w pewnym momencie się zacięła. Pierwsze symptomy objawiały się w Niecieczy, gdzie co prawda gdynianie wygrali 1:0, ale było to zwycięstwo wymęczone w słabym stylu i trochę szczęśliwe. Brakowało głodu z poprzednich spotkań, kiedy rywala dobijało się wręcz z nieodpartą przyjemnością. Przecież podopieczni Mamrota przez cztery kolejne spotkania od początku sezonu w każdym z nich strzelali co najmniej trzy bramki.
Tymczasem od ostatniego zwycięstwa w lidze wyniki Arki kształtują się następująco:
- 0:2 u siebie z GKS-em Tychy
- 0:0 na wyjeździe z Odrą Opole
- 0:0 u siebie z ŁKS-em
- 1:1 na wyjeździe ze Stomilem
- 0:2 na wyjeździe z Górnikiem Łęczna
Ostatnia taka czarna seria przydarzyła się żółto-niebieskim od września do listopada ubiegłego roku, lecz po słabym starcie sezonu w ogóle nie szokował. Teraz kryzys przydarzył się w najmniej oczekiwanym momencie, bo po równie długo wyczekiwanym okresie małych sukcesów. Zastanawiacie się, czy dla Arki cztery ligowe zwycięstwa z rzędu to pewne novum? W rzeczy samej, bo takie cuda nie działy się nawet w sezonie 2015/16, kiedy gdynianie wracali do Ekstraklasy. Na podobną serię czekano prawie 6 lat.
I teraz nasuwa się pytanie: co przez ten miesiąc tak bardzo przestało trybić? Nam rzuciło się w oczy coś, co początkowo było największym atutem Arki, a teraz – mamy wrażenie – jest jej główną zmorą. A mianowicie realne zagrożenie pod bramką rywala, które przekształciło się w szarpanie, ale tylko pozorne, grzeczne, z reguły nieszkodzące. Gdynianie przeważnie prowadzą grę, mają piłkę i oni narzucają tempo, tylko od jakiegoś czasu niewiele z tego wynika.
W meczu z GKS-em Tychy Arka oddała 18(!) strzałów na bramkę – przeglądając Flashscore’a może to robić wrażenie, ale w rzeczywistości groźny był może tylko strzał Adama Dei z pierwszej połowy i kilka akcji skrzydłem. Reszta to uderzenia albo na notę, albo w krzesełka za bramką, albo coś, co w ogóle trudno sensownie nazwać.
OBSTAWIAJ MECZE ARKI ORAZ I LIGI U NASZEGO PARTNERA BETSAFE! ZAREJESTRUJ SIĘ I SPRAWDŹ OFERTĘ!
Kwintesencją nieporadności było spotkanie w Olsztynie, podczas którego wszystkie, absolutnie wszystkie okoliczności były sprzyjające, a zawodnicy i tak arkowcy wyglądali, jakby grali od niechcenia. Rywal nie stawiał trudnych warunków, wręcz przeciwnie – przez całą drugą połowę Arka grała w przewadze i zamiast podwyższyć prowadzenie, skarcić Stomil, tak jak robiła to na początku sezonu, stanęła i dała sobie wbić bramkę po stałym fragmencie. Oczywiście, to nie jest tak, że w trakcie tych pięciu spotkań spadkowicz z Ekstraklasy nie tworzył sobie dogodnych sytuacji, problem w tym, że jeśli ma ich maksymalnie dwie w ciągu meczu, to trudno oczekiwać zwycięstwa przy słabej organizacji w obronie, nie mówiąc już o dominacji.
– Słyszę dyskusje, że polskie drużyny nie mogą grać co trzy dni. Od kilku lat powtarzam, że gra nie jest żadnym problemem. Nim są długotrwałe podróże – powiedział kilka tygodni temu Ireneusz Mamrot na łamach „Przeglądu Sportowego”. Trudno się z trenerem nie zgodzić w kwestii tego, że logistykę mają jedną z najgorszych. Wystarczy zerknąć na tę mapkę:
To jednak bardziej usprawiedliwienie niż wytłumaczenie. Jeśli bowiem jeden okres czterodniowy w którym najpierw trzeba jechać do Olsztyna (najbliższy wyjazd), a potem do Łęcznej sprawiałby takie trudności, trzeba by się pożegnać z marzeniami o awansie, bo przecież równie dalekie wyjazdy – na Śląsk czy Podkarpacie – będą codziennością.
Wczorajszy mecz z Górnikiem na pewno nie dał kibicom powodów do optymizmu, bo o ile wcześniej arkowcy stwarzali sobie jakieś sytuacje do zdobycia bramki, tak od meczu w Łęcznej ciekawsze byłoby nawet studio przed Ligą Mistrzów w Polsacie Sport. Do 80. minuty w zasadzie nic się tam nie działo. Serio, podziwiamy realizatora, który wyciągnął z pierwszej połowy jakiekolwiek akcje do skrótu.
Czy Arka przeżywa kryzys? Tak. Czy Arka ma piłkarzy, którzy indywidualnie mogliby dać pozytywny bodziec tej drużynie? Tak. Czy zauważyliśmy jakieś oznaki poprawy? Nie. I trudno powiedzieć kiedy się ich doczekamy, bo mecz z Zagłębiem Sosnowiec został odwołany, a spotkanie pucharowe z Koroną, wobec zarażeń koronawirusem w zespole z Kielc, nie jest wcale pewne. Dla Ireneusza Mamrota to doskonały moment, by wyciągnąć wnioski i wstrząsnąć drużyną, zanim ta na dobre popadnie w marazm, jak to miała w zwyczaju w ubiegłym sezonie na poziomie Ekstraklasy.
Z jednej strony mamy do czynienia z reorganizacją klubu i małą rewolucją kadrową, więc biczowanie za brak awansu tuż po spadku byłoby irracjonalne, ale z drugiej strony – zajęcie 6. miejsca gwarantującego baraże z pewnością nie jest poza zasięgiem Arki, więc dobrze by było wykorzystać drzwi, które otwierają się szeroko i przejść przynajmniej przez te początkowe, by kibice mieli chociaż przeświadczenie, że drużynie się chce. Teraz żółto-niebiescy są na 5. pozycji, ale mają więcej rozegranych spotkań niż niektóre zespoły pod nimi, więc gdy wrócimy do równowagi, może się okazać, że jeśli Ireneusz Mamrot nie powstrzyma trendu spadkowego, miejsce gdynian będzie oscylować w okolicach środkowej części tabeli.
A tego jeszcze miesiąc temu nikt się spodziewał.
Matko, jak to wszystko szybko się zmienia!