Autor zdjęcia: Rafał Oleksiewicz / PressFocus
Demony przeszłości i niewyciągnięte wnioski. Kiedy Lech się nauczy, że grać trzeba do końca?
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że tak mniej więcej do niedzieli do godziny 16.46 Lech mógł zaliczyć miniony tydzień do udanych albo przynajmniej nie mieć do siebie większych pretensji.
A potem zobaczyliśmy defensywę Kolejorza w 92. minucie.
I przypomniało nam się to, do czego nas już zdążył przyzwyczaić.
Tylko że skutecznie zacierał te wspomnienia europejskimi wojażami, którymi ostatnimi miesiącami nas zauroczył. Meczem z Apollonem, po którym rozpływaliśmy się nad tym, że polski klub potrafi docisnąć kogoś na wyjeździe kolanem do podłogi, a tym kimś bynajmniej nie jest słabiak z ligi mołdawskiej. Zwycięstwem z Charleroi, kiedy wydawało się, że defekacja metr przed kiblem to polska narodowa tradycja na arenie europejskiej. I w końcu rywalizacją w grupie, czyli przełamaniem stereotypu o zaparkowanym autobusie w polu karnym i paraliżu ofensywnym z lepszymi drużynami.
Tymczasem w lidze ostatnie mecze łączone z fazą grupową Ligi Europy wyglądają następująco:
- Jagiellonia 2:1 Lech
- Lech 1:1 Cracovia
- Legia 2:1 Lech
Gdyby którekolwiek z tych spotkań przypominał zaangażowaniem pierwszy mecz z Benfiką, to nie mielibyśmy pretensji, ale większość czasu to było niestety coś pokroju kryzysu w Glasgow. Kolejorz nie gra piachu niczym Podbeskidzie, ale rozstrzał pomiędzy jego najlepszymi występami a rywalizacjami w kraju jest niepokojący. Jedynym piłkarzem, którego możemy pochwalić bez względu na rozgrywki jest Alan Czerwiński, wczoraj też jeden z lepszych zawodników Lecha. Swoje walory w lidze traci nagle Tymoteusz Puchacz, Jakub Moder jest najbardziej nerwowy ze środkowych pomocników, a Ishak – po świetnym starcie – stracił instynkt snajpera. Ostatnią bramkę zdobył 12 września. W tym tygodniu miną dwa miesiące.
Z kolei sam mecz z Legią był – mamy wrażenie – punktem, do którego Kolejorz co jakiś czas przywykł wracać. Pod koniec rundy zasadniczej sezonu 2016/2017 od 1:0 w 88. minucie zrobiło się 1:2 kilka minut później po golu w ostatniej akcji meczu. Rok później – na podobnym etapie – Kucharczyk kilka minut przed końcem dał Legii zwycięstwo 2:1. Na jesieni 2019 roku – strzelając jako pierwszy bramkę – Lech przegrał po wejściu smoka warszawskiego debiutanta, Macieja Rosołka, a wczoraj sytuacja się powtórzyła, tyle że w jego buty (dosłownie i w przenoścni) wszedł Kacper Skibicki, a Hamaainenem okazał się być Rafael Lopes. Wszystko inne z poprzednich spotkań moglibyśmy złączyć w jedną całość i powstałby smutny dla kibiców z Poznania obrazek. Przygnębiające deja vu.
Nie potrafimy logicznie wytłumaczyć tego, co w 92. minucie stało się w polu karnym Lecha. Gospodarze rozgrywali piłkę od własnej bramki, więc czas na ustawienie szyków był. Ale Jan Sykora postanowił wracać truchcikiem, Tymoteusz Puchacz zbiegł za rywalem do środka, a Thomas Rogne najwidoczniej zapomniał, że zamiast patrzeć na to, jak dośrodkuje Mladenović, wypadałoby też kontrolować sytuację za plecami. W taki oto sposób Rafael Lopes mógł rozłożyć leżak, zrobić dwa pajacyki, sprawdzić godzinę na telefonie i wykończyć akcję tak, jak to ostatecznie zrobił.
Po meczu w studiu Canal+ Sport Tymoteusz Puchacz wysnuł taką tezę:
- Dostaliśmy bramkę z dośrodkowania, w samej końcówce, w ostatniej sekundzie meczu, kiedy to już i Legia nie za bardzo chciała się otworzyć, i my też nie za bardzo chcieliśmy to robić. Obie drużyny szanowały ten punkt, ale skończyło się tak, że dostaliśmy bramkę i to my wyjeżdżamy z Warszawy bez punktów.
Różnica polega na tym, że według niego obie drużyny szanowały punkt i nie chciały się otworzyć, a prawda jest taka, że gdyby miał rację, to Luquinhas nie podałby prostopadle do Malednovicia 10 sekund przed końcem doliczonego czasu gry, tylko albo przytrzymałby piłkę do ostatniego gwizdka, albo zagrał do środka do Bartosza Kapustki. To – oprócz szanowania punktu – jest też gra do końca, czego Lech nadal nie rozumie. Takie porażki są najboleśniejsze, bo dowodzą, jak łatwo zaprzepaścić wysiłek w ułamku sekundy i jak zmienić perspektywę przez jedno niechlujne ustawienie w obronie.
- Czy nie jest tak, że wiara w Legię wstąpiła dopiero po wyrównującej bramce? Mogło to tak wyglądać. Graliśmy u siebie, przegrywaliśmy 0:1. W tamtym sezonie miały miejsce takie sytuacje, gdzie było podobnie, więc wiedzieliśmy, że w każdej chwili można odwrócić sytuację. Po golu na 1:1 zyskaliśmy jeszcze więcej pewności siebie – powiedział po meczu Igor Lewczuk cytowany przez legia.net. Czyli jednak chcieli wygrać? Nie do wiary.
Lech miał walczyć w tym sezonie o mistrzostwo Polski. I nawet jeśli nikt w Poznaniu nie powie tego głośno – a pewnie nie powie – to poprzeczka, którą piłkarze z trenerem sami sobie zawiesili musi na to wskazywać. A tymczasem nie jest nawet najlepszy w województwie. Ba, w swoim mieście, przecież Warta ma punkt więcej na koncie. Jak wyliczył portal Weszło, Lech Poznań z 9 oczkami w 12 spotkaniach jest czwartą najgorszą drużyną w europejskich rozgrywkach pod względem średniej liczby punktów na mecz. Wyprzedza go tylko Gent, Wolfsberger i Hoffenheim.
Chwalimy za Ligę Europy, doceniamy, ale niestety po drugiej stronie medalu nie zmieniło się nic. Polskie drużyny nie potrafią grać na kilku frontach. Ciekawi jesteśmy, w którym miejscu Kolejorz będzie pod koniec roku i czy gonitwa na wiosnę przy 30 kolejkach w sezonie wystarczy, by ostatecznie doskoczyć do czołówki. Wiemy, nasze oczekiwania rosną, ale chcielibyśmy dożyć czasów, gdy nie trzeba będzie wybierać między Ekstraklasą a Europą. Między nagrodą, a drogą do nagrody.