Autor zdjęcia: Rafal Oleksiewicz / PressFocus
Covidowa karuzela u Pekharta i Praszelika. Jeśli tak ma to wyglądać, to może zamiast testów przydadzą się komory losujące?
Myślicie, że mieliście ostatnio za sobą zwariowany okres? Że dzieci bądź rodzice wam nie uwierzą, jakie dziwne sytuacje przeżyliście w krótkim odstępie czasu? Tomas Pekhart może się tylko zaśmiać i pokazać swoje wyniki testów na koronawirusa, których wykonywanie stało się dla niego dziwną i raczej niekomfortową codziennością.
Ale po prawdzie niewiele śmiesznego jest w tej sytuacji, bo unaocznia ona nam, jak bardzo zawodny jest system testowania zawodników albo testowania w ogóle, już bez podziału na sportowców i zwykłych śmiertelników. Wszystko zaczęło się od nieodpowiedzialności Legii, która mimo objawu zakażenia, czyli braku węchu u swojego napastnika, pozwoliła mu wyjść na drugą połowę meczu z Wartą Poznań. Miało to miejsce 2 listopada. Od tego czasu dzieją się rzeczy niewytłumaczalne, a dla całej ligi w zasadzie trochę niepokojące.
Pierwszy test po meczu z Wartą? Negatywny. Pekhart zdrowy, a w Warszawie ulga, bo w razie zakażenia zakażenia mogliby mieć na sumieniu ewentualną falę zachorowań w obozie przeciwników i łatkę jeszcze bardziej nieodpowiedzialnych. Z tym że sytuacja tak bardzo się pokręciła, że już sami powoli się gubimy. Kolejne badanie przeprowadzone przed meczem z Lechem (w piątek 6 listopada) dało wynik nierozstrzygnięty, przez co Czech pozostał w izolacji i z Kolejorzem zagrać nie mógł…
… ale! Powtórzony test przeprowadzony w dniu meczu potwierdził, że Pekhart jest zdrowy, więc mógł już wrócić do treningów z drużyną. Pojechał zatem na zgrupowanie reprezentacji pierwszy raz od siedmiu lat. Nadszedł jednak wtorkowy wieczór, na stronie Legii pojawił się komunikat i cyk – Pekhart jednak zakażony. I pewnie załamany, bo kto by się nie sfrustrował, gdyby stał przed ogromną szansą pokazania się selekcjonerowi, ale wyniki, jak wylosowane kulki w Lotto, co rusz pokazują co innego. Kabaret, a nie badania. Co ważne, tym razem został przetestowany już na zgrupowaniu przed rozpoczęciem treningów.
Miejmy jasność – nie jesteśmy foliarzami, wirus istnieje, jest groźny, zabija, ale takie sytuacje z biegiem czasu przeradzają się w kpinę. Żeby było jeszcze bardziej śmieszno-strasznie, wynik pozytywny ze zgrupowania uznano za mało wiarygodny, więc badanie powtórzono jeszcze dwukrotnie. I wiecie co się okazało? Wiecie. Oczywiście, Czech zdrowy jak ryba, a obecnie sondowany jest jego powrót do treningów i dyspozycyjność przed spotkaniami z Izraelem i Słowacją.
Jeśli tak to ma wyglądać na co dzień, to może wystarczy zaopatrzyć się w maszynę losującą z trzema wariantami: pozytywny/nierozstrzygający/negatywny? Wartość taka sama, nazewnictwo identyczne, a kasy pójdzie zdecydowanie mniej. Raz się kupi i wystarczy. Poza tym jakaś zabawa by pewnie przy okazji z tego wynikła, może integracja klubowa w te szare, jesienne dni? Taki William Remy pewnie by coś wymyślił!
Wracając jednak do smutnej powagi – obawiamy się, że przypadek Pekharta, nawet jeśli jest marginalny z kategorii tych wykrytych, to może nie być jedynym w polskiej piłce. A to generuje wiele pytań, przede wszystkim o rodzaje wykonywanych testów. Które z nich miał Pekhart? Wiemy, że po meczu z Wartą zarówno genowy (PCR) i antygenowy dały wyniki ujemne. Ale jeśli reszta była przeprowadzana tylko metodą PCR, taka rozbieżność musi wzbudzać niepokój, gdyż to właśnie one są najbardziej czułe. A jeśli wykorzystywano antygenowe, czyli te, po których wynik możemy uzyskać nawet po 15-20 minutach, to… Również sytuacja wygląda nie za ciekawie. Dlaczego? Bo według doniesień medialnych, między innymi Tomasza Włodarczyka, takie rozwiązanie ma wejść w życie w Ekstraklasie po przerwie na reprezentacje, byśmy mogli usprawnić system i dokończyć sezon. Niby mają one być wiarygodne i dokładne, ale czy te wykonywane Pekhartowi opisywano jako niewiarygodne?
Mamy jeszcze większe obawy po przeczytaniu tekstu Dominika Piechoty na newonce.sport, w którym dziennikarz opisuje przypadek Mateusza Praszelika. Piłkarz Śląska Wrocław przechodził koronawirusa dwa miesiące temu, zagrał w ostatnim meczu Ekstraklasy i nawet strzelił w nim bramkę, ale na kadrę U-21 pojechać nie mógł. Powód? Rutynowe testy dla reprezentantów wykazały, że jest zarażony, mimo że w klubie po dwóch badaniach wyszło zupełnie na odwrót.
„Skąd to się bierze? Mamy dwa rodzaje testów – PCR oraz antygenowy. Zdarza się, że te drugie mogą dać fałszywie pozytywne wyniki, wykazywać je na przykład dwa miesiące po przebytej chorobie. „Teoretycznie test antygenowy wykrywa białka wirusa, więc powinien być wskazaniem do weryfikacji poprzez PCR” – tłumaczył nam lekarz zapytany o takie przypadki. Zatem wirus nadal może być wykrywalny w organizmie, ale obumiera i stał się niegroźny dla otoczenia” – czytamy na Newonce.
Jak podkreślają lekarze, testów antygenowych nie należy wykonywań na osobach, które nie mają objawów, bo są zwyczajnie znacznie mniej czule niż te PCR i w konsekwencji mogą zakłamywać rzeczywistość. Jak więc chcemy wprowadzić tę ideę do Ekstraklasy jednocześnie chcąc być pewnym, że piłkarzom nic nie zagraża? A skoro wielu zawodników przeszło już tę chorobę (na przykład w Pogoni, Lechii, Wiśle Płock), to czy testy antygenowe nie będą pokazywać im wyników pozytywnych tak, jak miało to miejsce u Mateusza Praszelika? Czy nie sparaliżuje to rozgrywek jeszcze bardziej?
Tyle pytań, tyle niezrozumiałych wyników, a na odpowiedzi wciąż czekamy. Oby przypadek Pekharta był faktycznie jedynie ewenementem, a nie znakiem ostrzegawczym i początkiem kuli śnieżnej, bo wówczas możemy jeszcze bardziej skomplikować sobie życie, zamiast je ułatwiać.