Autor zdjęcia: Paweł Jaskółka / PressFocus
Szelągowski parzy, czyli Lech prekursorem nowej gry
Maciej Iwański nie byłby dumny, to mimo wszystko nie ten poziom, ale Tymoteusz Puchacz może przynajmniej powiedzieć, że się starał dorównać starszemu koledze po fachu. Tak samo zresztą jak Lech Poznań do złudzenia chciał przypomnieć drużynę oldboyów albo starcie charytatywne dziennikarzy TVNu z dziennikarzami TVP.
Kolejorz w doliczonym czasie gry w meczu z Rakowem do złudzenia przypominał… Kolejorza w doliczonym czasie gry. Po kilku latach podobnych wtop często przykleja się łatkę, która mimo że dawno zdezaktualizowana, ciągle się trzyma niezależnie od okoliczności. W przypadku Lecha to nadal jest rzeczywistość. Wiadomo, nie bezustanna, ale powracająca za to, jak bumerang. To kibice poznaniaków będą mieli największe opory przed wyjściem do toalety w 90. minucie meczu, przedwczesnym jego wyłączeniem, czy sprawdzeniem, co w danym momencie leci na innym kanale.
Bo zaufania do podopiecznych Dariusza Żurawia akurat w aspekcie utrzymania wyniku mieć nie można, nawet gdy jesteśmy zaczarowani ich świetną grą.
Aż cztery bramki – najwięcej w lidze – Lech tracił w tym sezonie od 76. do 90. minuty meczu, a dwie w doliczonym czasie gry (gorsze tylko Podbeskidzie). W ostatnich dwóch spotkaniach. I każda jest na swój sposób absurdalna, ale ta dzisiejsza wygrywa bezdyskusyjnie. Przede wszystkim dlatego, że był to sabotaż całej drużyny na dodatek okraszony takimi perełkami, jak wspomniany na początku powrót Puchacza za Danielem Szelągowskim.
Piłkarz Rakowa biegnie z piłą od własnej połowy. Puchacz "pędzi" z nim ramię w ramię, szturcha i generalnie obchodzi się jak z jajkiem. Czemu, zważywszy na to, że została minuta do końca, nie fauluje taktycznie, by zatrzymać akcję? Tak zrobiłby każdy szanujący się piłkarz A-klasy, zatem dlaczego tak dynamiczny Puchacz, którego wciskamy ostatnimi tygodniami do reprezentacji, odwala taką fuszerkę i nagle zwalnia tracąc dystans do rywala?
Może miał nadzieję, że Bohdan Butko go wyręczy? Wyszło na to, że Szelągowski stał się piłkarzem niczyim. Widmo – ani Puchacz nie poszedł ofensywnie, ani Ukrainiec jakoś specjalnie sobie nim głowy nie zawracał. Podbiegł, ale ręka wystawiona przez młodzieżowca Rakowa wystarczyła by ten wszedł przed rywala i go zniechęcił do dalszej gonitwy. Z takim zdecydowaniem w odbiorze to utożsamialiśmy raczej Karlo Muhara, a okazało się, że nawet wokół siebie ma sporą konkurencję.
Więc tak sobie Szelągowski biegł i biegł. Nawet nie musiał specjalnie dryblować, przełożył sobie Satkę i nagle otworzyła mu się autostrada do bramki Filipa Bednarka, który – otoczony sześcioma(!) kolegami w polu karnym ( w tym trójką w prawym górnym rogu wyglądającą dość komicznie), mógł się tylko przyglądać, jak były piłkarz Korony kończy akcję. Sam fakt, że taka sytuacja miała miejsce jest absurdalny. A że miała miejsce akurat w 93. minucie meczu z liderem świeżo po porażce z Legią w wiadomych okolicznościach? To, że Poznaniu nie uczą się na błędach, wiedzieliśmy. Ale że potrafią mieć aż tak krótką pamięć? Jakaś nutka zaskoczenia się wkrada.
Lech niezmiennie obiera kurs na przeciętniactwo w lidze. Kolejorz w Lidze Europy a Kolejorz w Ekstraklasie to dwa różne światy, mimo że zdawałoby się, iż ze sobą połączone. A tu nagle się okazuje, że Puchacz z potentata, kandydata do reprezentacji stał się gościem, na którego trzy ostatnie ligowe występy powinniśmy spuścić zasłonę milczenia. Oczywiście nie zaprzeczamy, że jest świetnym piłkarzem i nie twierdzimy, że ten słabszy okres skreśla go całkowicie, ale ta chwiejność formy powinna zastanawiać.
Puchacza wzięliśmy na celownik dlatego, że to on powinien rajd Szelągowskiego zdusić w zarodku, ale postawa lewego obrońcy Lecha to obraz całego Kolejorza w tej sytuacji, do którego co rusz wracają demony przeszłości. Tym razem wymyślili sobie grę "Szelągowski parzy", aż strach pomyśleć co będzie następne, bo szczepionki na tę chorobę dekoncentracji na horyzoncie nadal nie widać.