Autor zdjęcia: Pawel Andrachiewicz / PressFocus
Częstochowianie znowu rozczarowali, a szczęście tym razem było po stronie rywala. Śląsk 1:0 Raków
Jeśli któraś z drużyn swoją postawą w tym meczu zasłużyła na zwycięstwo, to bardziej była to ekipa Marka Papszuna. Lider z Częstochowa załatwił się jednak sam, po golu, który Jakub Szumski będzie chciał jak najszybciej zapomnieć.
Mecz we Wrocławiu jeszcze przed pierwszym gwizdkiem Szymona Marciniaka nabierał rumieńców. Po pierwsze do stolicy Dolnego Śląska przyjechał lider Ekstraklasy, który dodatkowo był niepokonany od 10 spotkań, czyli konkretnie od pojedynku z Legią Warszawa. Wrocławianie natomiast od pięciu starć nie przegrali na własnym boisku, a dzisiaj z powodów zdrowotnych nie mógł pomóc im Matus Putnocky.
Jeśli ktokolwiek z kibiców gospodarzy martwił się o obsadę bramki, to Michał Szromnik tym meczem (którym debiutował w Ekstraklasie) udowodnił, że jest gotowy na grę w tej lidze. Najmocniej przekonali się o tym piłkarze Rakowa, a szczególnie Peter Schwarz, którego fenomenalne uderzenie również efektownie wybronił polski bramkarz.
O tym meczu można byłoby napisać, że był to pojedynek dwóch bramkarzy gdyby nie Jakub Szumski. Golkiper częstochowian nie miał jakoś wiele pracy, najmocniej napocić musiał się po uderzeniach Bartłomieja Pawłowskiego, który trzykrotnie próbował swoich siły w uderzeniach z dystansu. Wysiłki skrzydłowego Śląska w końcu się opłaciły, bo ostatnia próba totalnie zmyliła rywala i dała zwycięską bramkę.
Piszemy o tych strzałach, gdyż wrocławianie przez większą część meczu grali w wyczekiwanego. To Raków przeważał, to lider tabeli konstruował lepsze akcje i to drużyna gości powinna wywieźć z Wrocławia trzy punkty. Przed przerwą na bramkę Śląska potężnie uderzał Ivi Lopez, ale strzał z rzutu wolnego wybronił Szromnik. W drugiej połowie stuprocentową sytuację miał Cebula, ale piłkę z linii wybił Puerto. O uderzeniu przewrotką Schwarza już pisaliśmy.
Oglądając ten mecz odnieśliśmy wrażenie, że Raków czuł się zbyt pewnie na stadionie we Wrocławiu, tak jakby brak zagrożenia ze strony rywala uśpił czujność piłkarzy. Częstochowianie grali wolno, długo szukali odpowiedniej okazji na zdobycie bramki, a przecież można było konkrety w postaci okazji zaprezentować już przed przerwą. Dopiero zmiana stron spowodowała przyśpieszenie rozgrywania piłki, następnie sytuacje, ale co z tego, skoro finalnie wszystkie zostały zmarnowane?
Śląsk zagrał na własnym boisku, tak jakby to drużyna Lavicki była liderem Ekstraklasy i fenomenem całej ligi. Wrocławianie niczym doświadczony bokser przyjęli na ciało ciosy przeciwnika i w decydującym momencie wyprowadzili atak kończący. Pewnie, że dopisało im szczęście w postaci rykoszetu i złej obrony Szumskiego, ale nawet fortunie trzeba dopomóc. I Lavicka to zrobił poprzez wprowadzenie na boisko Soboty i Praszelika, którzy ożywili ich akcje w ataku.
Na pewno ten mecz we Wrocławiu nie będzie nam się śnił nocami, a pewnie gdyby nie jeden fakt, to w ogóle byśmy o nim zapomnieli. Chodzi nam oczywiście o gola Pawłowskiego, który – dosłownie – był z dupy. Idealnie podsumowuje on całye spotkanie, bo Raków znowu nas rozczarował, tym razem jednak szczęście było po stronie rywala.
Śląsk Wrocław 1:0 Raków Częstochowa (0:0)
1:0 – Pawłowski 71’ asysta Exposito
Śląsk: Szromnik (7) – Janasik (6), Puerto (7), Tamas (6), Siglec (5) – Mączyński (5), Pałaszewski (4) (62’ Sobota – 5) – Pawłowski (6), Zylla (2) (55’ Praszelik – 4), Pich (3) (81’ Samiec-talar – bez oceny) – Exposito (5) (81’ Piasecki – bez oceny).
Raków: Szumski (3) – Piątkowski (5), Niewulis (5), Schwarz (6) – Tudor (5) (88’ Malinowski – bez oceny), Tijanić (4) (72’ Poletanović – bez oceny), Sapała (4), Kun (3) (46’ Bartl – 4) – Cebula (5) (84’ Zawada – bez oceny), Gutkovskis (3), Ivi (6) (84’ Szelągowski – bez oceny)
Sędzia: Szymon Marciniak
Ocena 2X45: 4.
Żółte kartki: Tudor.
Gracz meczu: Israel Puerto.