
Autor zdjęcia: Patryk Zajega
Adamski: Lech w Lidze Europy zrobił, co mógł. Jego postawa w Ekstraklasie nie jest zaskoczeniem [KOMENTARZ]
Z jednej strony, gdy ktoś po latach spojrzy sobie w tabelę grupy D Ligi Europy i spostrzeże, że Lech Poznań zdobył tylko trzy punkty, stracił czternaście goli i zajął w niej ostatnie miejsce, to powie, że była to kompletnie nieudana przygoda. Z drugiej strony jednak „Kolejorza” całościowo za postawę w Europie powinniśmy chwalić, bo to pierwsza polska drużyna od trzech sezonów, która dostarczyła nam radości w pucharach.
Coś drgnęło.
Nie jest to może krok milowy, ale coś drgnęło. Wreszcie udało się przełamać tę zatrważającą i absurdalną passę. Polska przez trzy kolejne sezony nie miała przedstawiciela w fazie grupowej europejskich pucharów. Kto by pomyślał po występach Legii w Lidze Mistrzów w sezonie 2016/17, że to ostatni pozytywny akcent na kilka lat? Przecież zdawało się być wręcz przeciwnie – że nasza piłka się odradza, że będziemy gonić pierwszą piętnastkę.
Tymczasem mimo udanej przygody Lecha w tej edycji Ligi Europy, okupujemy teraz 30. pozycję. Odbiliśmy się od dna tylko pozornie, bo przecież w rankingu UEFA spadliśmy o jeszcze jedną lokatę w porównaniu z poprzednim zestawieniem. Za nami są Słowacja i Słowenia, a dalej już tylko całkowici outsiderzy, którzy kompletnie nie liczą się w rywalizacji.
Bylibyśmy w totalnym bagnie, gdyby Lech w tym Charleroi nie wytrwał. Pocierpiał w końcówce, ostatecznie dostał się do fazy grupowej, ale na koniec zmagań okazało się, że od polskiej ekipy słabsze w całej tej edycji były tylko cztery zespoły: Dundalk, Karabach Agdam, Łudogorec Razgrad i KAA Gent. Zaledwie trzy punkty to wynik rozczarowujący po tym, jak mogliśmy oglądać Żurawball w kwalifikacjach, ale holistycznie trzeba ich postawę docenić. Jeśli kibice innych klubów sobie z tego dorobku drwią, to powinni śmiać się raczej z samych siebie, bo ich drużyn w fazie grupowej na próżno szukać.
Będę się upierał, że „Kolejorz” wylosował bardzo nieprzyjemnych rywali: Benfikę, która powinna być w Champions League oraz Rangers, który jest w świetnej formie i nie przegrywa, za rok pewnie do CL też awansuje. Można było zająć trzecie miejsce, ale na awans niestety nie było najmniejszych szans. Najbardziej szkoda tego meczu w Liege, gdzie podopieczni Dariusza Żurawia mieli już praktycznie pewny chociaż jeden punkt, a znów polegli w samej końcówce. Byłoby więcej kasy, ale też co najważniejsze – wyższy współczynnik w kolejnej edycji.
Główną przeszkodą Lecha na drodze do lepszych wyników było skąpstwo. Skąpy zarząd na nowych wartościowych zawodników i przez to także skąpa kadra. Po awansie do poznańskiego zespołu dołączył tylko Bohdan Butko, który więcej się leczył niż grał. Podobno, gdyby nie covid, to na Bułgarską zawitałby również Petar Brlek, ale czy naprawdę ten świetny i rozbudowany skauting „Kolejorza” wyselekcjonował tylko jednego zawodnika i nie miał planu B, jeśli negocjacje z nim się nie powiodły? To był strzał w stopę. Brak odpowiedniego zmiennika dla Modera czy Tiby był aż nadto widoczny.
Jeśli Karol Klimczak i Piotr Rutkowski chcieli walczyć jakkolwiek o wyjście z grupy albo chociaż o nabicie punktów rankingowych, powinni głębiej sięgnąć do kieszeni, a nie wypożyczać kolejnych graczy, którzy szukają ciągle formy. A mieli przecież z czego zapłacić po sprzedaży Kamila Jóźwiaka, Roberta Gumnego czy w szczególności Jakuba Modera. Uważam, że zrobili bardzo niewiele, by ich Lech był konkurencyjny w tej grupie. Dali przyzwolenie na to, by po prostu odbębnić obecność.
Doszło do takiego absurdu, że na Estadio da Luz do walki posłany został drugi garnitur. Jestem przekonany, że Tiba, Ishak, Moder, Ramirez czy Rogne marzyli o tym, by wyjść w pierwszym składzie na tej pięknej arenie i skutecznie przeciwstawiać się Portugalczykom. A tak obecnością Dejewskiego, Muhara czy Kaczarawy został wysłany jasny sygnał, że ważniejsze będzie ligowe starcie z Podbeskidziem.
Co za absurd.
Nie mam o to pretensji do trenera Żurawia. Taki skład na Benficę odczytuję jako manifest do działaczy. Lech świetnie sobie radził w pojedynczych spotkaniach w el. LE na początku sezonu, gdy jeszcze wchodził na świeżości i mógł potrenować pomiędzy meczami. Takie wyniki jak 5:0 z Apollonem Limassol czy 3:0 z Hammarby przejdą do historii, będą wspominane po latach. Gdy jednak doszło zmęczenie, zaczęły pojawiać się kontuzje czy absencje przez koronawirusa, okazało się, jak krótka jest ta kołdra.
Lech miał możliwości, żeby osiągnąć więcej – nie mam co do tego wątpliwości. Wystarczyło trochę poszerzyć kadrę, dać czasem odetchnąć kluczowym zawodnikom. Tego właśnie zabrakło. Wyniki w Lidze Europy i Ekstraklasie są wypadkową takich decyzji. A właściwie ich braku.
Rozumiem frustrację poznańskich kibiców, bo „Kolejorz” znów musi gonić resztę i najprawdopodobniej kolejny raz obejdzie się smakiem w kwestii mistrzostwa Polski. A ma przecież wiele, żeby ten tytuł zdobyć. Najbardziej kompletnego napastnika, świetny środek pola, kreatywnych graczy, prezentuje ofensywny futbol. W europejskich pucharach udowodnił, że jest obecnie najlepszą polską drużyną. Taką, której nie wstyd pokazać światu.
A tymczasem w Ekstraklasie jest dopiero siódmy. Nie traktuję tego jako zaskoczenia, co roku któryś pucharowicz zalicza wpadki. Można było je jednak zminimalizować, poszerzając kadrę. Nawet mimo posiadania świetnych na nasze warunki kilku indywiduów, nie da się skutecznie grać na trzech frontach. Musiały wyjść na wierzch wszystkie mankamenty. Widać gołym okiem, że brakuje zmienników, którzy nie spowodują dużego spadku jakości. Z ośmiu transferów, wypaliły w zasadzie tylko dwa – Ishaka i Czerwińskiego. Dla Bednarka szacunek za Charleroi, ale to niestety nie ten poziom, Lechowi ciągle brakuje klasowego golkipera. Kaczarawa, Sykora, Butko czy Kraweć przeważnie grają słabo albo przeciętnie. Tych ruchów, które by się z miejsca broniły, jest po prostu za mało, by nie obeszło się to ze szkodą dla wyników.
Nic jeszcze nie jest definitywnie przegrane, ale to będzie pewnie taki słodko-gorzki sezon Lecha. Z jednej strony dał nie tylko swoim kibicom, ale i postronnym fanom polskiej piłki wiele radości swoją postawą w Europie. Z drugiej może się okazać, że znów nie zdobędzie żadnego trofeum. Mimo że to dopiero niespełna połowa sezonu, to szanse na mistrzostwo są iluzoryczne. Na początku przyszłego roku może się okazać, że „Kolejorz” będzie musiał odpuścić ligowy mecz z Zagłębiem Lubin, żeby skupić się na starciu w Pucharze Polski z Radomiakiem. Bo przecież bardzo by nie chciano, aby do gabloty poszedł znowu co najwyżej raport księgowej.