Autor zdjęcia: Rafal Rusek / PressFocus
Wojciech Stawowy dla 2x45: Brzydzę się układami. Gdybym dowiedział się, że trafiłem ŁKSu po znajomości, zrezygnowałbym od razu
Na czym polegała jego praca w Escoli? Za co uwielbiają go piłkarze, a kibice nie znoszą? Czego najbardziej żałuje? Czemu nie dawniej nie przejął Legii? Z jakiego powodu ŁKS jest wyjątkowy? Jakie relacje łączą go z Krzysztofem Przytułą? Czym się brzydzi? Czy przekonał już do siebie fanów ŁKSu? Jak ocenia pracę Rolanda Thomasa i młodzieżowców z drużyny? Jak udało mu się mentalnie odbudować zespół? Czy podpisałby z ŁKS-em 10-letni kontrakt?
Serdecznie zapraszamy do lektury wywiadu z Wojciechem Stawowym!
***
Dlaczego w pewnym momencie zniknął pan z seniorskiej piłki?
Trudno mi oceniać, ponieważ nie była to moja decyzja. Wcale nie chciałem robić sobie przerwy, przez cały czas pragnąłem wrócić do seniorskiej futbolu. No ale mogłem tylko czekać na jakąś dobrą okazję i w końcu się udało dzięki ŁKS-owi. Na pewno jednak nie uznaję tych pięciu lat za czas stracony, zebrałem sporo doświadczenia. Przed ŁKS-em parę propozycji co prawda dostałem, ale nie chciałem iść gdziekolwiek. Założyłem sobie, że jeżeli wrócę, to w miejsce perspektywiczne, w którym będzie gwarancja spokojnej pracy, naprawdę duży, długofalowy projekt.
Kiedy dowiedziałem się, że podejmuje pan pracę w Escoli Varsovia, działającej pod licencją FC Barcelony, pomyślałem - trener Stawowy trafił do raju.
Podjąłem się tej pracy, ponieważ piłka hiszpańska zawsze mnie fascynowała, na jej podstawie sam uczyłem się trenerskiego fachu, w tym kierunku rozwijałem mój warsztat. Przyjąłem tę propozycję z dużym zadowoleniem i entuzjazmem. To było dla mnie ciekawe doświadczenie, móc przyjrzeć się takiemu klubowi z bliska. Miałem wgląd do wszystkich materiałów szkoleniowych, jakie przychodziły do nas z Hiszpanii. To był dla mnie duży handicap w kwestii rozwoju umiejętności. Umówmy się, polski trener rzadko ma możliwość poznania "know-how" takiego wielkiego klubu jak Barcelona i jego akademii.
Pełnił pan rolę dyrektora sportowego w Escoli. Na czym polega specyfika tego stanowiska w klubie stricte juniorskim?
Raczej określiłbym się mianem koordynatora. Moje zadania polegały przede wszystkim na tym, aby stworzyć program szkoleniowy dla starszych grup w oparciu o materiały, jakie przysyłano nam z Katalonii. Dostawaliśmy mnóstwo rzeczy dla sekcji do 12. roku życia, natomiast dla starszych należało stworzyć kontynuację tego programu. Chodziło o to, aby był on zbieżny z wizją klubu macierzystego, a równocześnie jednolity dla każdej grupy.
Ponadto zajmowałem się szkoleniem trenerów. Chodziło o budowanie ścieżek ich rozwoju, udoskonalanie metod treningowych, szukanie różnych rozwiązań i tak dalej. Na szczęście to nie była typowa praca za biurkiem w ciepłym sweterku i garniturze, tylko w dresie, codziennie na boisku z poszczególnymi zespołami oraz ich trenerami.
Co było dla pana najtrudniejsze w przestawieniu się na pracę z dziećmi?
Nic mnie nie zaskoczyło. Z prostej przyczyny - swoją przygodę z trenerką rozpoczynałem właśnie od pracy z młodzieżą w Wiśle Kraków. Prowadziłem jej sekcje juniorskie przez wieeeele lat. Praca z dziećmi to nie była pierwszyzna, nie musiałem się przestawiać. Prawda jest też taka, że najbliższy kontakt miałem z najstarszymi grupami, czyli chłopakami w wieku 17-18 lat. To już prawie jak seniorzy, na tym etapie już się nie prowadzi ich za rączkę. Te drużyny w dużej mierze funkcjonują niczym dorosłe. Natomiast gdybym prowadził kategorie wiekowe z przedziału 6-12, pewnie miałbym już nieco większy problem.
Dla mnie z trenerami z piłkarskimi jest jak z lekarzami. Gdy się uczy, poznaje każdą dziedzinę, lecz na koniec specjalizuje się w jednej. Tak samo jest ze szkoleniowcami. Jeden woli prowadzić seniorów, drugi najbardziej lubi szkolić dzieciaki, trzeci zajmuje się bramkarzami i tak dalej. Trzeba umieć pracować we wszystkich rolach, aczkolwiek każdy ma przecież taką ulubioną sferą. Dla mnie taką jest praca z seniorami.
Czego najbardziej nauczyła pana ta praca w Escoli? Co wniosła do pana warsztatu?
Trzeba się rozwijać, żeby cały futbolowy świat nie uciekł. Dla mnie to było cenne pod kątem innego spojrzenia na futbol. Mniejsza ekspozycja dla świata, inny poziom rozgrywek, inny prestiż, znacznie mniejsza presja... Zupełnie inaczej niż w seniorach. Spokojniej. Trudno jest też przełożyć cokolwiek z prowadzenia juniorów na drużynę seniorską, to są dwa odmienne światy. Bardziej to działa w drugą stronę - skoro szkolisz chłopaków, by potem jako seniorzy grali na wysokim poziomie, to warto dzielić się z trenerami juniorów takimi spostrzeżeniami - jak pracować, czego uczyć, by potem nasi wychowankowie odnosili sukcesy.
Kto był najlepszym piłkarzem, którego wyszkoliliście? Oprócz Marcina Bułki!
Kiedy szedł do Chelsea, mnie jeszcze nie było w Escoli. Ogólnie jest coś takiego w polskiej piłce, że świetnie szkolimy bramkarzy. Teraz wreszcie naszym najlepszym piłkarzem nie jest golkiper, a Robert Lewandowski, uznany najlepszym zawodnikiem świata. Trudno o lepszy przykład do naśladowania dla młodzieży. Przez to, jaką drogę przeszedł praktycznie od zera, bo poważnie grać zaczynał w Zniczu Pruszków, do absolutnego szczytu - inspirujące. Pokazuje, że nie ma rzeczy niemożliwych. W wychowankach Escoli próbowaliśmy zaszczepić taką mentalność. Aczkolwiek faktem jest, że najbardziej wybijali się u nas właśnie bramkarze. Na przykład do Evertonu trafił Żan-Luk Leban. Mnie w Escoli zawsze najbardziej podobał się Titas Milasius, który trafił do Wisły Płock. Nadal twierdzę, że może daleko zajść, jeśli dostanie poważniejszą szansę.
Pan od zawsze kojarzył mi się z dużym rygorem, jeśli chodzi o prowadzenie drużyny i życie szatni. Praca w Escoli coś w panu zmieniła pod tym kątem?
Dyscyplina jest dla mnie bardzo istotna, niezależnie od tego, w jakim miejscu i na którym stanowisku się pracuje. Uważam, że bez tego nie da się osiągać sukcesu. I nie chodzi mi tu o sam rygor dla rygoru, tylko też przełożenie na to, aby podopieczni rzeczywiście skupiali się na swojej pracy, robili postępy i tak dalej.
Nadal pan bierze zawodników na pogadanki w gabinecie?
Zależy o jakich pogadankach mówimy. Jeśli chodzi o kwestie takie jak analiza treningów czy meczów - to jest rzecz normalna. To robię ja, to robią moi współpracownicy, to robią wszyscy. Czasem trzeba podejść indywidualnie do sprawy, pokazać co ktoś robi dobrze lub źle i dlaczego tak jest. Zawodnik musi mieć klarowność wobec tego, czego trener od niego oczekuje, jak zapatruje się na jego możliwości. Tego się nie da zrobić bez indywidualnej rozmowy i analizy.
Liczą się dla mnie też relacje pod kątem życia prywatnego, kontaktu z zespołem. Dlatego też często rozmawiam z piłkarzami na takiej stopie. Mniej jako szef-pracownik, ale jak ktoś, kto może pomóc. Ale nie na zasadzie przymusu, męczenia kogoś.
Nasłuchałem się na swój temat wielu rzeczy w kwestii tych rozmów - że kazałem zawodnikom do siebie przychodzić, trzymałem ich w gabinecie na długich rozmowach... Dla mnie to jest niezrozumiałe. Ktoś, kto puścił w świat taką opinię, chyba po prostu chciał mi zrobić czarny PR. Miał złą wolę albo przynajmniej nie był dobrze poinformowani. Nigdy nikogo nie zmuszałem do rozmów. Takie historie nie zdarzały się, ani nie zdarzają się teraz. Proszę zapytać piłkarzy, którzy ze mną współpracują!
A jak pan dzisiaj reaguje na porażki? To też była jedna z takich kwestii, które panu wypominano - obrażanie się, zmienne humory...
Piotr Świerczewski puścił w świat taką opinię, że Stawowy to trener z dobrym warsztatem, ale po przegranych meczach strzela fochy. Bardzo mnie to wtedy zaskoczyło. Trzeba umieć rozróżnić niezadowolenie od obrażania się.
W sumie obrażanie się na piłkarzy musiałoby wyglądać ciekawie. No bo co, nie odzywałby się pan do swoich podopiecznych przez kolejne 3 dni treningów?
No właśnie (śmiech). Ja naprawdę nie mam w naturze czegoś takiego jak obrażanie się. Nie byłoby to mądre. Poza tym - zna pan kogoś, kto po przegranym meczu jest szczęśliwy? To naturalny odruch, że jesteś wkurzony, gdy poniesiesz porażkę w spotkaniu. Zupełnie nie oceniałbym tego jako obrażanie się. Na pewno jednak dzień po przegranej nie jest przyjemny, bo skoro coś zrobiliśmy nie tak, to musimy sobie o tym powiedzieć, czasem w męskich słowach.
Z drugiej strony piłkarze różnych klubów, w których pan pracował, podkreślali, że treningi u pana są ciekawe i zawsze inne niż poprzedniego dnia. Jak ważna jest taka różnorodność?
Moim zdaniem jest to bardzo ważne, aby zawodnik w ćwiczeniach nie popadał w rutynę i cały czas pracował na wysokich obrotach. Poza tym uważam, iż to daje drugiej osoby poczucie, że faktycznie czegoś się nauczy podczas moich zajęć. Nie poczuje, że stracił 2 godziny z życia robiąc coś nudnego. Sądzę, że warto też prowadzić treningi tak, aby piłkarz wiedział dlaczego wykonuje dane ćwiczenie, w czym ma to mu pomóc, jak będzie mógł to zastosować meczu. Jeśli nie popadasz w monotonię i schematy to zawsze dobrze wpływa na świeżość w pracy.
W końcu w ten sposób samemu pokazujesz, że nie osiadasz na laurach, tylko chcesz się rozwijać, szukasz nowych rozwiązań, udoskonalasz warsztat. To nie zawsze musi polegać tylko na jeżdżeniu na staże zagraniczne i kopiowaniu innych trenerów. Sztuką jest samemu dochodzić do pewnych rozwiązań. Trener, który pracuje w ten sposób, prędzej zyska zaufanie zawodnika, przekona go do swych metod i że warto go słuchać, bo może go rozwinąć.
To w ogóle ciekawe jak z jednej strony kibice i media nie są panu przychylni, a jak wielu piłkarzy mówiło, że praca z panem to przyjemność i bardzo lubili pana treningi.
Ja naprawdę szanuję kibiców i dziennikarzy. Sam ma pan dowód - robimy dziś długą rozmowę, a nawet u was na 2x45 czytałem o sobie nieprzychylne opinie. Nie było to przyjemne, ale okej, każdy ma prawo mieć swoje zdanie. Pytanie, na jakiej podstawie je wygłasza. A zatem w związku z tym, o czym sam pan wspomniał - co jest bardziej miarodajne? Opinia krążąca wśród kibiców i w mediach czy opinia wielu piłkarzy, z którymi trener współpracował i go chwalą? Moim zdaniem to drugie, bo mieliśmy bezpośredni kontakt i dzięki temu są w stanie ocenić mnie, zweryfikować na bazie osobistych doświadczeń. Są najbardziej obiektywni. Bez urazy, ale dla mnie opinie mediów się nie liczą. Najważniejsze jest dla mnie zdanie zawodników, bo to z nimi mam codzienny kontakt. Spędzam z nimi mnóstwo czasu, więc znają nie tylko moje metody szkoleniowe, ale też to jak się zachowuję, jak reaguję na różne sprawy, jak z nimi rozmawiam. Odnoszę wrażenie, że różne negatywne opinie o mnie powstały na zasadzie głuchego telefonu.
Dlatego zdecydowałem się poprosić pana o ten wywiad, aby uniknąć takiego efektu i skonfrontować kilka opinii.
Żyjemy w takich czasach, że nie da się nie zajrzeć do mediów społecznościowych, nie czytać artykułów. Siłą rzeczy nawet z tego tytułu, aby wiedzieć co się dzieje w środowisku i w świecie piłki. Niefajnie jest czytać o sobie różne rzeczy, o których doskonale wie się, że nie mają pokrycia w rzeczywistości. Jeszcze kiedy czytam o sobie - pal sześć. Uodporniłem się przez lata jak Eskimos na przeziębienie (śmiech). Natomiast mam przecież dzieci, żonę, współpracowników oraz piłkarzy i tego właśnie nie lubię, gdy na nich te opinie oddziałują. Łatwo jest komuś przykleić łatkę.
Do pana przylgnęła ewidentnie łatka człowieka szalonego i wielokrotnie wyciągano panu różne niefortunne wypowiedzi, na przykład tę o Widzewie i Lidze Mistrzów.
Jest coś takiego jak niezrozumienie wypowiedzi albo wyciąganie z kontekstu. Ta słynna Liga Mistrzów z Widzewem to był pięcioletni plan, jaki przedstawiłem - gdzie możemy zajść, jeśli wszystko się uda. Jasne było, że mówiliśmy o sytuacji niemal idealnej. Ponadto to był cel na ostatni sezon mojego kontraktu, a nie ten za rok czy dwa. W końcu nie chodziło mi o fazę grupową, a występowanie w kwalifikacjach do LM. Zdobywasz mistrzostwo, więc grasz w eliminacjach, proste. Niestety zbiegło się to z czasem, gdy Widzew zamiast się podnieść, upadał i w związku z tym wyszła pewna tragikomedia. Myślę, że gdyby zapytać każdego trenera, gdzie widzi swój zespół za pięć lat, też by odpowiedział podobnie. Nikt nie przyznałby: "Jestem tutaj po to, aby rokrocznie zajmować 10-12 miejsce w lidze i tyle mnie usatysfakcjonuje".
Albo dyplomatycznie wspominaliby, że ich obchodzi tylko najbliższy mecz.
Fajnie jest zachowywać dyplomację, ale nie non stop. Uważam, że trzeba wiedzieć, kiedy się nie wychylać, a kiedy powiedzieć coś szczerze.
Nie żałuje pan, że właśnie zawsze był pan taki szczery i otwarty? Między innymi przez to opinia publiczna miała potem złe zdanie o panu.
Nie żałuję. Robiłbym wbrew sobie, gdybym ciągle zasłaniał się formułkami. Zawsze staram się mówić szczerze o tym, co uznaję za prawdę, ponieważ tak zostałem wychowany. Nie chcę nikogo oszukiwać czy kłamać. Oczywiście czasem zachowuję dyplomację, lecz nie uważam, aby ta była potrzebna dosłownie w każdej sytuacji. Przez to sporo osób uznaje mnie za kontrowersyjnego i przypina mi się łatki, bo nie owijam w bawełnę.
Wcześniej wspomniał pan o rodzinie, która też czyta różne doniesienia medialne na pana temat. Jak to na nią wpływało? Wyobrażam sobie sytuację, gdy ktoś z bliskich dzwoni do pana i mówi "Kurcze, co oni tu wypisali, przecież jesteś zupełnie innym człowiekiem!
Jeżeli życie rodzinne jest odpowiednio poukładane, to te wszystkie rzeczy nie mają większego znaczenia. Zarówno dzieci i żona znają mnie doskonale, mają mnie na co dzień i doskonale wiedzą jakim jestem tatą czy mężem. Potrafią odróżnić, kiedy czytają prawdę, a kiedy dana rzecz została wyssana z palca lub wyrwana z kontekstu.
Jaką radę dałby Wojciech Stawowy z 2020 roku Wojciechowi Stawowemu np. z roku 2012?
Żeby cały czas był sobą i nie zmieniał się pod wpływem różnych dziwnych opinii. Żeby jedyne zmiany wprowadzał w swoim warsztacie trenerskim. Czyli niech się uczy, poznaje nowe metody treningowe, niech nie traci pasji i ambicji.
Czasem robię sobie takie podsumowanie dawnych lat i nie raczej nie spotykam się z niczym takim, czego bardzo bym żałował lub miał wyrzuty sumienia. Jedyne kwestie, które wówczas przychodzą mi na myśl, to takie, że z perspektywy czasu orientuję się, gdzie popełniłem błąd w jakimś ważnym meczu czy momencie prowadzenia danej drużyny. Bo czegoś nie przewidziałem, przez to przegraliśmy i nie osiągnęliśmy więcej.
Natomiast jeśli chodzi o mój codzienny sposób bycia w domu, między ludźmi i w pracy... Dla mnie absolutnym priorytetem jest to, by nikogo nie oszukiwać, nie skrzywdzić. Staram się żyć tak, aby nikogo nie skrzywdzić. A w wykonywanym zawodzie próbuję być perfekcyjny i nie zawodzić pokładanego we mnie zaufania. Oczywiście to nie zawsze się udaje, bo jestem tylko człowiekiem i nie wszystko udaje mi się przewidzieć. Nie na każdą rzecz w pracy ma się też bezpośredni wpływ.
Jeszcze a propos żałowania - nie szkoda panu na przykład tego, że po Arce nie poszedł pan do Legii czy Wisły Kraków, skoro pojawiły się oferty z tych klubów?
To był chyba najlepszy mojej pracy w całej karierze. Nie skorzystałem z propozycji i akurat względem nich zdarzało mi się zastanawiać, czy nie powinienem zadecydować inaczej. Zwłaszcza, że końcówka mojej pracy w Gdyni nie należała do przyjemnych. Gdybym był w stanie przewidzieć jak to się wszystko potoczy, drugi raz pewnie przyjąłbym propozycję z Legii czy Wisły Kraków. To było moje 5 minut w Ekstraklasie wygląda na to, że nie skorzystałem z nich odpowiednio. Mam jednak głęboką nadzieję, iż kolejne 5 minut jeszcze przede mną.
ŁKS natomiast przejął pan dopiero za drugim razem. Dlaczego tak?
Za pierwszym razem po prostu było to niemożliwe ze względów rodzinnych, w które nie chciałbym wnikać. Moich bliskich zawsze stawiam na pierwszym miejscu, oni są najważniejsi. Cieszę się, że dostałem drugą szansę.
Ponadto chciałbym podkreślić, iż jestem lojalny i fair w stosunku moich kolegów po fachu. Jak ktoś znajduje się w niepewnej sytuacji, to nie jadę akurat pokazać się na danym stadionie, licząc że może wskoczę na czyjeś miejsce. Nie czekam na cudze potknięcia. Boli mnie, gdy ludzie mówią, iż trafiłem do ŁKS-u dzięki układom... Staram się trzymać z dala od takich historii. Gdybym dowiedział się, że rzeczywiście podstawowym kryterium zatrudnienia mnie było coś, co da się nazwać kolesiostwem, następnego dnia nie byłoby mnie w klubie. Brzydzę się tym. Uważam, że trenerów powinno zatrudniać się tylko biorąc pod uwagę aktualne potrzeby danego zespołu.
Co mi się zatem w Polsce nie podoba, to fakt, że nie widzę, aby w naszym kraju były kluby, które mają wypracowaną przez lata koncepcję funkcjonowania, szkolenia i trzymają się jej konsekwentnie od lat. U nas jest skakanie między wizjami. Zatrudniasz trenera, on przez rok czy dwa wprowadza swoją wizję, ale gdy przyjdzie kryzys on zostaje zwolniony i przychodzi ktoś o zupełnie odmiennym podejściu do poprzednika. Trzeba wyprzedawać zawodników, bo jemu już nie pasują, diametralnie zmienia zasady funkcjonowania całego pionu sportowego... Nie podoba mi się to. Nie ma wypracowanych modeli, szkoleniowców dobiera się doraźnie, a nie po to, aby realizowali i rozwijali jakąś określoną filozofię.
W tym ŁKS jest wyjątkowy. Od paru lat prowadzą go ci sami ludzie, którzy jasno określili styl gry, do którego chcą dążyć, dobierają do niego pasujących wykonawców oraz trenerów, takiej filozofii uczą również w całej akademii, wszystkie roczniki uczą się według tej samej, określonej koncepcji.
Wierzę więc głęboko w to, że po odejściu Kazimierza Moskala zatrudniono mnie, bo również do tej wizji ŁKS-u pasowałem i mogę ten projekt kontynuować. Uważam, iż to jest dobra droga. Życzyłbym sobie, aby więcej klubów funkcjonowało w ten sposób.
🖊️ Nowym trenerem Łódzkiego Klubu Sportowego został 𝗪𝗼𝗷𝗰𝗶𝗲𝗰𝗵 𝗦𝘁𝗮𝘄𝗼𝘄𝘆. Funkcję jego asystenta obejmie 𝗥𝗼𝗹𝗮𝗻𝗱 𝗧𝗵𝗼𝗺𝗮𝘀.
— Łódzki Klub Sportowy (@LKS_Lodz) May 4, 2020
Witamy w Łodzi!
📰 https://t.co/LqYglOvXNf pic.twitter.com/v9hnkhYqYI
Sam pan wspomniał o układach, układzikach, więc i o to muszę zapytać. Jednym z największych zarzutów wobec zatrudnienia pana w ŁKS-ie było to, że dostał pan pracę w nim po znajomości z Krzysztofem Przytułą, dyrektorem sportowym klubu.
Gdyby moja rozmowa kwalifikacyjna do ŁKS-u miała odbywać się na zasadzie: "Słuchaj Wojtek, jesteś moim kumplem, znamy się od lat, może potrenuj u nas, co?", albo gdybym dowiedział się, że głównie tym się kierowano - na drugi dzień już nie byłoby mnie w klubie. Zresztą, z dyrektorem Przytułą nawet nie przeszliśmy na "ty". Znamy się, jasne, ale prywatnie nie jesteśmy kumplami. Krzysztof Przytuła to jest mój były zawodnik, którego prowadziłem w Cracovii oraz w Arce, później był również moim asystentem. Dzieli nas spora różnica wieku, nigdy nie byliśmy dla siebie kumplami z szatni. W ŁKS-ie zatrudnił mnie więc dlatego, że poznał mnie jako zawodnik, wie od tej strony jak pracuję, czego mogą się po mnie spodziewać aktualni piłkarze tej drużyny, zna mnie jako człowieka. Tego jakoś ludzie nie analizują, tylko biorą najprostsze możliwe skojarzenie i są zadowoleni. Płytkie to i nieprzemyślane. Tak mogą mówić jedynie ci, co mnie nie znają. Inaczej wiedzieliby doskonale, ze godziłoby to w moje ambicje, gdybym został zatrudniony po znajomości. Wiedzieliby, że nie przyjąłbym pracy wynikającej wyłącznie z tego, iż ktoś jest moim kolegą.
Pracuję też dla własnej satysfakcji, a w takim wypadku musiałbym się jej zupełnie wyzbyć. Zawsze brałem tylko te posady, gdy czułem, że ktoś rzeczywiście wierzy w moje umiejętności, ma do mnie zaufanie na poziomie profesjonalnym i według niego osiągnę postawiony cel sportowy.
Czy po tych kilku miesiącach pracy w ŁKS-ie czuje już pan, że przekonał do siebie jego kibiców?
Nigdy nie zabiegałem o miłość ze strony kibiców, bo byłoby to sztuczne. Musiałbym robić i mówić rzeczy pod publiczkę. Prawda jest taka, że nas, szkoleniowców, bronią jedynie wyniki sportowe. Jeśli one się zgadzają, to będą zgadzały się również przychylne spojrzenia z trybun. Jeżeli odpowiednich rezultatów nie ma, to niezależnie od tego jak sympatycznym człowiekiem byłby trener, prędzej czy później cierpliwość by się skończyła.
Ja sobie zdaję sprawę z tego, że kibice są bardzo ważną, integralną częścią klubu. Szanuję ich i naprawdę chciałbym, aby gra ŁKS-u cieszyła ich oczy, a liczba zdobywanych punktów ich satysfakcjonowała. Naturalnie mam tego świadomość, dlatego jedyne czym chciałbym przekonać do siebie łódzkich fanów, to owocami naszej pracy, a nie przymilaniem się.
Gdy przychodziłem do ŁKS-u wiedziałem, iż z różnych względów nie jestem zbyt ceniony w biało-czerwono-białej części miasta. No a przynajmniej, że nie zostanę przyjęty z otwartymi ramionami. Jak najbardziej to rozumiałem. Mam jednak nadzieję, że chociaż część już do siebie przekonałem, a innych może powoli uda mi się przekonać w przyszłości. Naturalnie jest też taka grupa ludzi, która gdy mnie spotykała przekazywała jedynie wyrazy wsparcia. Bardzo dziękuję i doceniam. Oby wyniki ŁKS-u sprawiły, że w przyszłości to grono jeszcze się powiększy.
Przejdźmy z trybun do szatni. Przeważnie gdy drużyna leci z Ekstraklasy robi się w niej rewolucję kadrową. W ŁKS-ie nic takiego nie miało miejsca, poza pojedynczymi przypadkami trzon zespołu nadal tworzą ci sami zawodnicy. Jaka zatem była atmosfera w zespole tuż po spadku?
Naturalnie była zła. Cała sztuka polega na tym, aby mieć świadomość, dlaczego ten spadek w ogóle się wydarzył. Jeżeli tego nie ma, trudno się odbić. Natomiast kiedy wyciągnie się odpowiednie wnioski i szybko wdroży je w życie - wtedy nie istnieje taka rzecz, której nie uda się naprawić.
Do tego trzeba umieć krytycznie spojrzeć na samego siebie i nie obrażać się na konstruktywną krytykę z zewnątrz. My się właśnie skupiliśmy na tym, by przeanalizować co zrobiliśmy źle w Ekstraklasie, aby nie powtórzyć tego samego w I lidze. Mówię tu zarówno o grze poszczególnych zawodników, o moich wyborach, jak i o decyzjach samych władz klubu. Wspólnie doszliśmy do tego, co należy poprawić, do czego nie wolno wracać, nad czym trzeba się skupić i próbowaliśmy wcielić to w życie.
Czy po fatalnym poprzednim sezonie i spadku trudno było panu odbudować pewność siebie u poszczególnych zawodników?
Na pewno nie było to łatwe zadanie, ale jeżeli jedna osoba widzi u drugiej pasję, wiarę w to co robi, jest przekonany do jego metod i potrafi tym zarazić innym, to powoli można wyjść z kryzysu. Właśnie tak było u nas - z dnia na dzień, powoli się odbudowaliśmy. Zawodnicy poczuli nowy impuls i dzięki temu udało nam się wdrożyć plan naprawczy. Na pewno ważny był też aspekt ambicjonalny, o czym wielokrotnie rozmawiałem z zespołem. Moim zdaniem każdy powinien dostać możliwość zrehabilitowania się i nie uciekać w trudnym momencie.
Spodobało mi się u moich piłkarzy, iż wszyscy poczuwali się do winy za ubiegłoroczny spadek. Nikt nie stwierdził: "Ja grałem dobrze, to wy zawaliliście". Każdy miał świadomość tego i chciał naprawiać swoje błędy. Mamy dług w stosunku do naszych kibiców, nie rozpieszczaliśmy ich absolutnie, więc szybkim awansem chcemy zadośćuczynić zarówno im, jak i sobie samym.
W poprzednim sezonie, po meczu z Wisłą Płock, w "Przeglądzie Sportowym" można było przeczytać, że poszedł pan do drużyny i powiedział: "Nie wiem jak długo tu popracuję. Możliwe, że niezbyt długo". W tamtym momencie brzmiało to dość absurdalnie, niewiele wcześniej został pan zatrudniony. To miała być terapia szokowa dla zawodników?
To też zostało nieco wyrwane z kontekstu. Sytuacja była taka, że w chwili kiedy przychodziłem do ŁKS-u była spora strata punktowa do bezpiecznego miejsca, o utrzymanie byłoby bardzo trudno. Cóż, pierwsze kilka meczów bardzo szybko zweryfikowało naszą możliwość pozostania w Ekstraklasie. W związku z tym końcówkę poprzedniego sezonu już potraktowaliśmy jako okres przygotowawczy do następnego. Mnie chodziło więc o to, aby podkreślić ewentualne konsekwencje, z którymi możemy się spotkać, jeśli poddamy się zupełnie.
Z trenerami w ogóle jest tak, że się nie zna ani dnia, ani godziny zwolnienia. Życie pisze różne scenariusze, dlatego kiedy przegrywasz 6, 7, 8 meczów z rzędu... Różnie może wykść, mimo wcześniejszych ustaleń. Piłkarze również muszą mieć tego świadomość. No i działa to w dwie strony. Albo głową zapłaci trener, albo będzie rewolucja kadrowa w najbliższym okienku transferowym. Wydawało mi się więc, iż lepiej było jak najwcześniej zdać sobie z tego sprawę i szybko zacząć pewne rzeczy naprawiać.
Chodziło mi zatem o to, aby przekazać, że jeżeli dalej będziemy przegrywać mecz za meczem, nie będzie nawet widać po nas, że pragniemy coś zmienić i mamy na to siłę, to nasz projekt zakończy się błyskawicznie. Musieliśmy zacząć jakkolwiek rokować.
Skoro rozmawiamy o świadomości, to pewnie jesteście też świadomi, że zimą trzeba będzie uzupełnić kadrę na paru pozycjach, bo bez tego może być trudno o awans. Aby uniknąć takich historii jak Sajdak w ataku czy na skrzydle, przesuwanie Nawotki na szpicę...
Zawsze jest rzeczą wskazaną, aby wzmacniać zespół, niezależnie od tego o co się walczy. Zwiększa to rywalizację w zespole, co wymusza u nich większy progres. Podnosi się poziom sportowy drużyny, jest więcej opcji taktycznych... Ja się zatem w pełni z panem zgadzam. Wiosną zadecyduje się, czy osiągniemy cel, czy nie. A jest nim awans do Ekstraklasy. Uważam, że na razie mamy naprawdę dobry zespół, lecz jeśli pojawi się szansa, aby jeszcze wzmocnić silę rażenia, to trzeba będzie z niej skorzystać. ŁKS jest znakomicie poukładany, dobrze zarządzany, jak najmniej rzeczy pozostawia się przypadkowi, planowanie następuje z dużym wyprzedzeniem. Dlatego jestem spokojny o naszą siłę w rundzie wiosennej.
Jest pan zadowolony z młodzieży, którą latem ściągnęliście do ŁKS-u? Wielu z tych chłopaków nie pograło zbyt wiele.
Paradoksalnie tak. Po raz kolejny możemy wrócić do kwestii świadomości - zarówno ja jak i cały pion sportowy wiedzieliśmy, iż ściągamy młodych zawodników, który niekoniecznie od razu zostaną jego pierwszoplanowymi postaciami. Wielu z nich nie miało doświadczenia z Ekstraklasy czy I ligi, większość występowała zaledwie na niższych poziomach. Natomiast uznaliśmy ich za perspektywicznych i dlatego będziemy z nimi cierpliwie pracować. Myślę, że wiosną zaczniemy korzystać z ich usług znacznie częściej, bo przez rundę jesienną zdążyli się nauczyć naszego stylu, dopasować do drużyny i tak dalej.
Na przykład Marcel Wszołek miał dużego pecha, bo niedługo po transferze zerwał więzadła, a akurat on miał duże szanse na grę w naszej podstawowej jedenastce. Piotrek Gryszkiewicz dobrze pokazał się w Pucharze Polski, moim zdaniem fajnie wyglądał, ale później również złapał kontuzję, która utrudniła mu adaptację w zespole. Jestem też zadowolony z Przemka Sajdaka, choć nie zawsze miał łatwe zadania - choćby w końcówce rundy musiał uzupełniać braki na dziewiątce czy na lewym skrzydle, co na pewno nie było dla niego łatwe. Niemniej dzielnie sobie radził.
Zdolna jest ta nasza młodzież. Może nie wszyscy byli od razu gotowi na występy w pierwszej jedenastce, lecz w przyszłości to powinno się zmienić. Jak wspomniałem na wstępie, właśnie z takim zamysłem ich ściągaliśmy, że będziemy ich wprowadzać stopniowo, a nie rzucać na głęboką wodę. Pamiętajmy też, iż nasz drugi zespół stara się awansować do III ligi, co byłoby dla nas świetnym rozwiązaniem w kontekście rozwoju naszej młodzieży. Mówimy więc o wieloaspektowym planie, długofalowym.
Skoro rozmawiamy o młodych ludziach... Jedna z takich znajduje się też w pana sztabie. Mógłby powiedzieć pan coś więcej o Rolandzie Thomasie, czyli pańskim asystencie? Jest to osoba szerzej nieznana.
To prawda, nigdy wcześniej nie miał okazji pracować na poziomie centralnym. Uprzednio pracował w Escoli, prowadził różne zespoły młodzieżowej oraz drużynę seniorską Escoli, z którą rywalizował w lidze tylko okręgowej. Ma 24 lata, jest perspektywicznym trenerem. W ogóle uważam, że takim młodym ludziom należy dawać szansę, zawsze tak twierdziłem i Roland Thomas jest tego przykładem. Tak samo jak z piłkarzami. Cenię sobie jego zmysł taktyczny oraz organizacyjny. Widzę, że w przyszłości może zostać bardzo dobrym szkoleniowcem, dlatego postanowiłem dać mu szansę pracy w ŁKS-ie razem ze mną.
Jestem tu otoczony młodszymi od siebie ludźmi, moim drugim asystentem jest Marcin Pogorzała - świetny trener. Powiem więcej - myślę, że to jest ktoś, kto za jakiś czas może samodzielnie prowadzić seniorską ekipę ŁKS-u. Jacek Janowski trener bramkarzy to również świetny fachowiec. O każdym mógłbym wypowiedzieć się wyłącznie pozytywnie. Mówimy o ludziach mądrych, spostrzegawczych, perspektywicznych i pełnych pasji do tego, co robią.
Sądzę, że podstawowym kryterium nie powinno być zaglądanie komuś w metrykę, tylko w kompetencje, na to co potrafi. Ponadto ja zawsze staram się otaczać ludźmi mądrzejszymi ode mnie i o takich cechach jak wymieniłem chwilę temu. Poprzez mądrość mam na myśli nie tylko zmysł trenerski, ale w ogóle cały światopogląd. W takim zespole zawsze można wypracować o wiele więcej niż gdy ma się wokół siebie klakierów, którzy na wszystko co powiesz kiwają głowami jak te pieski, które się stawia w samochodach. Nie chcę takich ludzi w sztabie, bo wtedy to nie jest żadna praca twórcza.
Gdyby prezes Salski przyszedł do pana z 10-letnim kontraktem, podpisałby go pan?
Haha! Kiedyś już taki podpisałem i miesiąc później nie było mnie w klubie. Chyba trochę bym się bał! Ja jestem osobą, która - może to jest moja wada, nie wiem - bardzo szybko się przywiązuje. W ŁKS-ie jestem stosunkowo krótko, ale naprawdę świetnie mi się tu pracuje. Na pewno zatem taka oferta byłaby dla mnie dużym wyróżnieniem, choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że pytał pan pół żartem. Znając jednak prezesa Salskiego, gdyby faktycznie zaproponował mi 10-letnią umowę, to znaczyłoby, że dogłębnie się nad tym zastanowił, wierzy w nasz projekt i ufa mi. To byłoby dla mnie wystarczające. Podpisałbym!