Thursday, 7 July 2016, 7:10:14 pm


Autor zdjęcia: zaglebie.eu

Michał Masłowski dla 2x45: Nie wierzono w moje urazy. W Legii myślałem, że to ja zwariowałem, a wszyscy wokół są normalni...

Autor: rozmawiał Maciej Golec
2021-02-14 10:15:00

Dlaczego nie trafił do Ekstraklasy? Co mu się podobało w trenerze Czerczesowie? Czy pogodził się z byciem "szklanką"? Jak poradzić sobie z ciągłymi urazami? W co nie wierzono mu w Legii? Co chciał sobie udowodnić po transferze na Łazienkowską? Czy ma żal do Dariusza Mioduskiego? Dlaczego traktował zawodników z Legii tylko jak kolegów z pracy? Na co liczył wracając w Legii po kontuzji i dlaczego się zawiódł? Dlaczego nie słuchał trenera w Zawiszy? Co go wkurza w polskiej piłce? Jak wyglądała Chorwacja po trzęsieniu ziemi? Na te i wiele innych pytań odpowiadał Michał Masłowski, nowy zawodnik Zagłębia Sosnowiec. Zapraszamy!

Co przez ostatnie pół roku porabiał Michał Masłowski?

Trenował i rehabilitował się. Na tym byłem najbardziej skupiony. Miałem też trochę czasu, by poukładać prywatne sprawy, bo przez kilka lat nie byłem w Polsce na dłuższy okres.

Jaką kontuzję złapałeś?

Miałem problemy z kolanem.

Każda kolejna kontuzja jeszcze bardziej cię dobija, czy raczej było ich już tyle, że spływa to po tobie, jak po kaczce?

Kontuzje są wkalkulowane. Najbardziej bolał moment, w którym doznałem tego urazu, bo to była końcówka sezonu po podpisaniu aneksu do umowy, kiedy miałem już za sobą rozmowy z kilkoma klubami z Ekstraklasy. Nawet prawie wysyłano oferty, ale zdrowie nie pozwoliło. Trzeba było najpierw się wyleczyć i dopiero później dojść do sprawności.

Możesz zdradzić z jakimi klubami?

Wolałbym nie, ale z Ekstraklasy.

Czyli gdyby nie kontuzja, dzisiaj byśmy cię nie widzieli w Sosnowcu.

Gdybym pół roku temu wracał, to na pewno do innego klubu. Aczkolwiek pierwsze rozmowy zmierzały w kierunku pozostania w Goricy. Plany się jednak pozmieniały, nie tylko przez kontuzję. W klubie chyba obrali inny cel. Coraz częściej zaczęli stawiać na młodych, bo poszli w kierunku polityki promowania i sprzedaży.

Chciałeś zostać w Chorwacji, ale oni nie chcieli.

Prowadziliśmy rozmowy od stycznia 2020 roku. Miałem też jedną ofertę z innego kraju, ale odrzuciłem, bo stwierdziliśmy razem z klubem, że jestem potrzebny, oni też dali mi do zrozumienia, że mnie chcą. Byłem za tym, żeby przedłużyć umowę, rozmawialiśmy, ale potem zaczął się COVID, wszystkie terminy się przesunęły, doznałem urazu i w sumie na tym się skończyło.

Tylko raz udało ci zagrać dwa pełne sezony z rzędu bez żadnej poważnej kontuzji - w Piaście i na początku w Goricy. W takich okolicznościach da się w ogóle rozwijać?

Nie jest to łatwe. Zawsze coś pokrzyżuje plany, ale każdemu przydarzają się urazy. Mi akurat często trafiało się tak, że grałem pomimo bólu i problemów. Nikt nie wiedział, co mi jest, więc trzeba było grać. Później kończyło się to różnie - dochodziły inne przeciążenia. Nie ma możliwości, by tego uniknąć, piłka nożna to sport kontaktowy. Ale są też plusy - człowiek staje się silniejszy zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Choć wiadomo, że na dłuższą metę kontuzje nie pomagają.

Najgorszy był moment, w którym zostałem bez klubu i trzeba było sobie radzić w pojedynkę. Ale dla chcącego nic trudnego. Nawet nie chodzi o to, by się rozwijać, ja mam już swoje lata. Przede wszystkim wolałbym trzymać zdrowie i poziom sportowy.

Pogodziłeś się z tym, że jesteś tą umowną szklanką? Jak to psychicznie działa na człowieka?

A ja wiem czy szklanką... Szklanką jest się bardziej wtedy, gdy problemy rodzą się bez bez kontaktu. U mnie zawsze było tak, że - nie licząc niektórych przeciążeń - co złe, przytrafiało się w nieszczęśliwym kontakcie. Teraz na szczęście jest już w porządku. Kiedy wracałem po pierwszym urazie w Goricy, grałem przez kolejnych 10-11 meczów. Potem to się pozmieniało ze względu na politykę.

Jak się chce, to się wróci. Byłem tam wtedy - mówiąc nieskromnie - jednym z najlepszych zawodników, w lidze miało to swoje przełożenie. Nie rozpamiętuję, cieszę się, że wszystko przebiegło bardzo szybko. Teraz się wprowadzam do zespołu i mogę powiedzieć "nareszcie", bo bardzo potrzebowałem klubu i treningów z drużyną. Można co prawda trenować samemu, ale to nie to samo.

Wspomniałeś, że masz już swoje lata. Jak się czujesz fizycznie w wieku 31 lat i mając za sobą tyle poważnych kontuzji?

Fizycznie? Dobrze. Nawet powiem szczerze, że lepiej niż wcześniej. Tylko że teraz sugeruję się też doświadczeniem. Już się nie podpalam. Mówię sobie: pewnych rzeczy nie możesz już robić. W takim sensie, że gdy organizm coś sugeruje, to trzeba robić to, co się potrafi najlepiej, a nie wymyślać ruchy, na które fizyka nie pozwala. Jestem zawodnikiem, który wszędzie włoży nogę, co może jest błędem i potem dzieje się tak, jak się dzieje, ale ta powtarzalność sytuacji uczy. Za którymś razem mogę przeczytać dane wydarzenie i zdecydować, kiedy odpuścić. Przekalkulować, czy warto, co się może stać i czy nie zrobię przypadkiem krzywdy komuś innemu, nie tylko sobie. 

Byłeś jednym z niewielu względnie znanych polskich piłkarzy, którzy, w ciągu ostatniego półrocza zniknęli z przestrzeni medialnej. Był Wojtkowski, Budziński, Broź i inni. Odpowiada ci taki stan rzeczy?

Nie przepadam za wielkim rozgłosem. W Chorwacji zauważyłem inne podejście. Tam nie pisze się za wiele o piłce. A czy mi to bardziej odpowiada - nie ukrywam, że trochę tak. Wiadomo, nikt nie lubi, jak się pisze o nim źle, ale ja nie lubię też przesady w drugą stronę, gdy pojawia się pompka. Wolę podchodzić do tematu na chłodno. Zawsze tak miałem.

Ale kiedyś bardziej się przejmowałeś tym, co o tobie piszą.

Byłem młodszy, chciałem wypadać jak najlepiej, a gdy nie wychodziło... Chyba każdy ma taki moment. Wydawało mi się, że robię wszystko tak, jak należy, ale nie wszyscy to widzą, bo nie zawsze są wyniki. Niektórzy z jednej strony są skupieni tylko na wynikach, bramkach i asystach, a z drugiej strony mają trenera, który oczekuje od nich, że przerwą akcję, bo tylko wtedy będzie on zadowolony. A inny chciałby, żebyś perfekcyjnie grał lewą, prawą nogą i do tego głową. U nas to tak jest, nie rozumiem tego. Piłka odbije się zawodnikowi od głowy, wychodzi z tego bramka, a potem wszyscy mówią, że świetnie gra głową. Albo strzeli raz na jakiś czas z dystansu...

I potrafi uderzyć!

Dokładnie, od razu idzie narracja, że gość jest obunożny. Każdy ma jakiś atut, ale błagam, nie wkładajmy wszystkich do jednego wora. Jedna z różnic między naszą ligą a chorwacką jest taka, że jeśli jesteś znacznie lepszy od tamtejszego zawodnika, to i tak możesz nie grać. Oni zazwyczaj stawiają na swoich. Naprawdę, musisz być kilka razy lepszy, żeby twój rywal nie miał szans się przebić.

Ale ty akurat grałeś regularnie. 

Grałem sporo. Najpierw zrobiliśmy awans, zagrałem pełne 90 minut w meczu z Rijeką i przed drugim meczem w pierwszej lidze złapałem kontuzję. Wróciłem, a później musiałem swoje odczekać i znowu grałem 11 meczów. Ale potem przyszli inni zawodnicy, dwóch-trzech piłkarzy sprzedano, w klubie zobaczyli, że faktycznie można na tym zarobić, więc zaczęli częściej promować młodych. Między innymi dlatego też moja pozycja się zmieniła. Ale wracając - na początku się denerwowałem. Chciałem grać, widziałem, że jestem lepszy, inni mówili, że zasługuję na pierwszy skład. Ale później tak sobie pomyślałem na chłodno, że mega to szanuję. Fakt, czasami nie grałem, denerwowałem się, ale teraz patrzę na to inaczej. U nas to jest tak...

Wolałbyś, żeby było podobnie?

Tak uważam. Choć wiadomo, jeśli mamy zawodnika o klasę lepszego, nie dającego wyboru i nie pozostawiającego wątpliwości - niech gra. Ale jeśli różnice są znikome, to przydałoby się promować naszych chłopaków. Widzimy, że jest ich coraz więcej. Pojawił się przepis o młodzieżowcu - jedni pracują nad sobą, żeby dostać szansę, a drudzy go wykorzystują, bo wiedzą, że będą grać. No i fajnie, wcześniej nie było takich możliwości.

Są zyski, wystarczy popatrzeć na takiego Piątkowskiego, ale są też straty. Ci, którzy siedzą na ławce jako bezpiecznik na wypadek jakiegoś problemu, mogliby pójść na wypożyczenie.

Zawsze będą straty. Jak stary zawodnik przyjdzie, to też może siedzieć. Jeśli młody chłopak zasłuży i trener zobaczy w nim potencjał, to powinien dostawać szansę. Nie na takiej zasadzie, że przepis coś wymusza - to powinno być powszechne już przed jego wprowadzeniem. Trenerzy powinni zdawać sobie z tego sprawę, wyczuć to, bo kiedy on ma się nauczyć, jak nie przy dziesięciu starych? Najpierw oni ciągną wózek, a potem ten młody będzie na tych starych biegał (śmiech). 

Tak to działa. Ja nie jestem ekspertem, mam jedynie doświadczenie z tego, co widziałem, ale mogę wyrażać swoje opinie. Widzimy teraz, że młodzi dostają szansę i moim zdaniem idzie to w dobrą stronę. Wiadomo, że w pierwszych dwóch meczach młody może zagrać piach, ale to chyba nie jest powód, żeby od razu chłopaka skreślać? Zresztą, widzimy, że warto być cierpliwym. Transferów jest coraz więcej, kluby zarabiają niezłe pieniądze.

Ty żałujesz, że nigdy się tak nie wybiłeś w młodym wieku i nie wyjechałeś na zachód?

Za czasów Zawiszy miałem możliwość, by wyjechać do Bundesligi, ale organizacyjnie wszystko się pozmieniało. Do tego złapałem lekki uraz, musiałem przeczekać. Później cały pion sportowy się zmienił, a wraz z nim cele. Trochę pechowo wyszło, ale może tak miało być? Nie żałuję. Uważam, że nie byłem gotowy, nawet wtedy, gdy miałem najlepszy okres w karierze. Widzimy dzisiaj, że, jak chłopaki jadą zagranicę, to zaraz udzielają wywiadów, w których mówią: "Ja pierdziele, to jest niemożliwe. Przecież my przez pierwszy miesiąc tylko śpimy, jemy i trenujemy, bo nie jesteśmy w stanie tego ogarnąć". Fizycznie i motorycznie to jest zupełnie inny poziom.

Myślisz, że jeszcze gorszy niż u Stanisława Czerczesowa?

(śmiech) Nie wiem! Ostatnio rozmawiałem z kimś o trenerze Czerczesowie, bardzo dobrze go wspominam. Nie grałem może u niego zbyt dużo, ale za to trenowałem bardzo dużo! Ale myślę, że jeśli ktoś mniej gra u danego trenera i uważa go za dobrego, to chyba dobrze o nim świadczy. Czerczesow był specyficznym człowiekiem. Fajne było to, że przez cały tydzień nie zmieniał intensywności i tempa treningów. Po prostu wiedział, że w pewne dni możemy wyglądać słabiej, bo będziemy zmęczeni, ale potem organizm się przyzwyczaił i koniec końców fizycznie wyglądaliśmy super. A jak na nasza ligę to już dużo.

Widzisz jeszcze jakieś różnice między trenerami w Chorwacji i w Polsce? 

Jeśli chodzi o Chorwatów, to mam wrażenie, że niektórzy bardziej bazują na świeżości.

Co to znaczy?

Okres przygotowawczy przebiega normalnie, a potem, w trakcie rundy, wygląda to tak, że mamy czasami tylko jeden mocniejszy trening w tygodniu. Bywają też tygodnie, podczas których, gdy piłka do ciebie nie idzie, po prostu się nie pocisz. Są tacy trenerzy, którzy bazują właśnie na takiej świeżości, ale jak przyszedł do nas Litwin, który niedawno przejął Łudogorca, intensywność była bardzo wysoka. Ale tak jak mówię - to był Litwin, nie Bałkaniec. 

To prawda, że w Chorwacji nie są tak restrykcyjni jeśli chodzi na przykład o dietę? Ponoć trener sam potrafi zaproponować piwo.

Chorwaci generalnie piją piwo na co dzień, to u nich normalne. Czy podchodzą luźniej? Inaczej to ujmę – wiedzą, kiedy mogą sobie na to pozwolić. Kiedy praca, to praca, a kiedy jest czas na odpoczynek, to można wypić. Choć bywały też takie sytuacje, gdy ktoś nadużywał alkoholu. U nas by się to odbiło szerokim echem, a tam po prostu się zdarzyło. I tyle. Musi być mega duży skandal, żeby gazety się nim zainteresowały i żeby zrobiło się głośno. Nie wiem, co musiałoby się stać. Pamiętam tylko, że raz się rozpisywano, gdy jeden zawodnik miał grube problemy prywatne, ale poza tym cisza.

Zauważyłeś w Polsce takie zjawisko jak sztuczny profesjonalizm?

Nie ukrywam, trafiałem na różnych trenerów i u niektórych intensywność treningów była słaba. Rzecz jasna nie chcę wrzucać wszystkich do jednego worka, bo z reguły podejście do zajęć i wspomniana intensywność były w porządku. Jeśli mówimy o fizyce, w klubach wygląda to naprawdę fajnie. Staramy się być coraz bardziej profesjonalni, choć zauważam też, że treningi bywają może nie robione na pokaz, bo to za mocne słowo, ale przesadnie urozmaicone. Klucz jest w prostocie.

Franciszek Smuda stosował najczęściej grę w dziadka. Może to jest jakiś sposób.

I szło! Jedni bazują tylko na przygotowaniu fizycznym, drudzy idą bardziej w taktykę. W Chorwacji miałem trenera, u którego przez cały trening biegaliśmy obok jednego, swojego zawodnika. Cały czas za swoim. Nie było zmiłuj - musiałeś mieć gościa przy sobie i koniec. Nie mogłeś stać w strefie. Dostałeś od trenera informację: "Słuchaj, tutaj jest gość, on jest twój, masz za niego odpowiadać". I mimo że czasami powinieneś go zostawić, bo akcja toczyła się zupełnie gdzie indziej, nie mogłeś. To było bardzo płytkie, ale działało.

Już w chorwackiej ekstraklasie?

Tak.

To jak było szczebel niżej? Mówiłeś kiedyś, że technika jest tam...

Bardzo słaba. Nie mówię o zawodnikach, a o infrastrukturze. Z niej to wynika. Tam się po prostu nie da grać. To trochę tak, jak byśmy poszli na pole, rzucili piłkę na środek i zrobili konkurs pt. "Kto pierwszy trafi w bramkę ten wygrywa". Naprawdę, wyjście z 0:1 na 1:1 jest sztuką. Pamiętam, jak pojechałem na pierwszy mecz w II lidze - błoto było za kostki. Wchodzisz na takie coś - bo boiskiem tego nie nazwę - i wpadasz. A trawa wyglądała pięknie, tylko że to jest złudne. Myślę sobie: nie no, sędzia przyjdzie, gwizdnie i powie, że mecz przełożony. Na dodatek leje jak z cebra, pełno kałuż. Nie ma szans. A on przychodzi jakby nigdy nic, gwiżdże i zaczynamy grać. Piłkę dotknąłem może ze trzy razy, bo przez większość czasu latała ponad głowami. Strzeliliśmy przypadkową bramkę, skończyło się 2:0, ale to nie miało kompletnie nic wspólnego z graniem w piłkę. Tamten awans był jednym z najtrudniejszych.

Aż przypomniało mi się, jak Spartak Trnava pomalował trawę na zielono przed meczem z Legią. Tylko że na niej dało się grać.

Faktycznie, było coś takiego. A jeszcze wracając do samej Chorwacji - poziom jest całkiem niezły. Mają świetnych młodych piłkarzy, których potem sprzedają za kilka lub kilkanaście milionów euro. Szkółka Dinama Zagrzeb to jest top.

Z Damianem Kądziorem miałeś okazję się spotkać?

Tak, kilka razy się zdarzyło. Damian na początku się wprowadzał, a potem szybko został najlepszym zawodnikiem Dinama. Ale to było widać, jak się oglądało mecze. Liga jest nienajgorsza. Co prawda, gdy się gra z tymi gorszymi zespołami, to może i poziom nie jest najwyższy, ale nie jest też tak, że strzelenie kilku bramek to bułka z masłem. Tym bardziej grając w Dinamo, gdzie Kądzior miał przy sobie wielu świetnych zawodników. Mimo to brał ciężar na siebie. Nie musiał, ale to robił i był najlepszy. 

Bjelica zrobił tam kapitalną robotę. Widziałem kilka jego treningów, słyszałem też co nieco od Damiana i uważam, że miał bardzo dobry pomysł na grę. Mega to wyglądało. Szkoda, że nie udało się wyjść z grupy Ligi Mistrzów w ubiegłym sezonie, było blisko.

Żałujesz, że tobie z Goricą nie udało się zahaczyć o puchary? Za każdym razem brakowało wam niewiele.

Było przykro, ale tak na chłodno patrząc, to jednak nie zasłużyliśmy. Trzeba umieć wygrywać z dołem. Mieliśmy taką mentalność, że wygrywaliśmy praktycznie z całą górą, a gdy przychodził mecz ze słabszymi, to oni nam oddawali piłkę, a my im.

- Zróbcie coś, my gramy z kontry.

- Nie, to my z kontry!

Chcieliśmy grać kontrą, ale problemem było to, że żadna z drużyn nie chciała się otworzyć. I przeważnie z tymi słabszymi przegrywaliśmy. A jeśli chcesz zrobić puchary, to musisz z nimizdobywać punkty. Nawet już lepiej, żeby z tymi z dołu wygrywać, a z lepszymi chociaż remisować.

W takim układzie masz jakieś wytłumaczenie, a gdy dostajesz baty od potencjalnie słabszych, trudno to wyjaśnić.

Kwestia głowy. Gdy jechaliśmy na mecz z przedostatnią drużyną, mówiłem kolegom, że to są najgorsze spotkania. Owszem, możesz być lepszy, więcej biegać, ale wystarczy jedna głupia strata, rywal się zamknie, strzeli bramkę i koniec. A tam, gdy dodamy jeszcze stan boiska, naprawdę nie było łatwo strzelić gola. W Goricy mieliśmy specyficzną murawę. Nie było drenażu, więc gdy trochę popadał deszcz, trawa robiła się strasznie grząska. Wiadomo, dla obu zespołów taka sama, ale często było tak, że jednym przeszkadzała bardziej. Podam przykład. Raz graliśmy z Osijekiem, który bardzo dobrze operuje piłką, ale pogoda była taka, że na boisku stały kałuże. Wystarczyło, że pobiegłeś z piłką, a ta się zatrzymywała na wodzie. Dzięki temu, że oni nie mogli podawać, nam lepiej szło i ten mecz wygraliśmy. Gdyby warunki były normalne, mielibyśmy bardzo duże problemy.

A jeszcze co do pucharów – władze musiałyby wpompować trochę więcej pieniędzy w klub. Chcieli to zrobić najmniejszym kosztem.

Dyrektor sportowy Goricy mówił, że chcą być drugim Leicesterem.

To takie PR-owe gadanie. Ale żeby nie było – jak na możliwości, fajnie to poukładali. Przyszedł inwestor, są teraz na trzecim miejscu w lidze i mimo że ciągle męczą się z tymi słabszymi zespołami, to uważam, że mają szansę w tym sezonie coś osiągnąć. Trener stworzył naprawdę ciekawy zespół. 

Twój ojciec mówił kiedyś w "Przeglądzie Sportowym", że twój transfer do Chorwacji to degradacja. Po latach zmienił zdanie?

Rozwiązałem kontrakt z Legią i chciałem po prostu gdziekolwiek grać. Mogłem co prawda poczekać 4 miesiące, ale to nie w mojej naturze. Po pół roku miałem wrócić do Polski, już nawet byłem blisko klubu z I ligi, ale dostałem informację, że z racji tego, że występowałem w Piaście i w rezerwach Legii, mógłbym co najwyżej posiedzieć na trybunach przez pół roku. Dlatego zostałem w Goricy, zrobiliśmy awans i potem sobie pomyślałem, że skoro zapieprzałem cały sezon, awansowaliśmy, to szkoda byłoby nie zagrać z takim Hajdukiem i Dinamem w lidze.

Czy degradacja? Nigdy nie myślałem, że będę grał w Chorwacji, raczej marzyłem o innych ligach, ale jak tak myślę o tym z perspektywy czasu, to było bardzo fajne doświadczenie.

W wywiadzie dla sport.pl mówiłeś, że nad ofertą Goricy zastanawiałeś się 3 godziny. Nad tą z Sosnowca podejrzewam, że nieco dłużej.

Na pewno dłużej. Przed transferem do Goricy przyjechałem do rodziców, spędziłem tam pół dnia i powiedziałem mamie, że wyjeżdżam do Chorwacji. Myślała, że żartuję. A ja wziąłem rzeczy, które miałem w aucie i pojechałem. Szybko obejrzałem jeden z meczów i od razu pomyślałem, że będzie dużo do zrobienia. A co do Sosnowca – to nie była jedyna opcja. Prowadziłem dosyć zaawansowane rozmowy z kilkoma klubami z I ligi.

Między innymi z Odrą Opole.

Też, ale nie będę mówił o szczegółach. Jakbym dłużej poczekał, to podejrzewam, że bym tam wylądował. No ale wiadomo, klub też prowadzi rozmowy z innymi zawodnikami, ma swoje ustalenia i ja to rozumiem. Ze strony innych klubów albo brakowało konkretów, albo nie mogli się jednoznacznie określić. Nie wiem, czy chodziło o kadrę, finanse, czy jeszcze o coś innego, ale wyszło na to, że nie dostałem żadnej oferty. A Zagłębie wyciągnęło do mnie rękę, mimo że potrzebowałem trochę czasu, żeby się wprowadzić, bo nie byłem od razu do grania. Jestem bardzo, bardzo pozytywnie nastawiony po tych rozmowach. Już nie mogę się doczekać wyjścia na boisko. W klubie muszą mnie nawet hamować, bo jestem za bardzo w gorącej wodzie kąpany. Chciałbym grać już, teraz! 

 

 

A kiedy będziesz do gry?

Na sparingi myślę, że jeszcze za wcześnie. Chciałbym być w kadrze na początku rundy. Nie chcę składać żadnych deklaracji, bo to trenerzy wiedzą najlepiej i oni zdecydują. Widzą, że pracuję i że wszystko idzie w dobrym kierunku. Pościągali kilku chłopków i cel mamy jasny - utrzymać Zagłębie w I lidze. 

Masz jeszcze ambicje, by grać w przyszłości w Ekstraklasie?

Mam, oczywiście. Gdyby Ekstraklasa zaczynała w tym samym momencie, co I liga, to pewnie by się udało już teraz w niej zagrać. Ale zaczęli wcześniej - trudno. Miałem łatwiej, by trafić do I ligi, ale nie uważam tego za wyznacznik moich możliwości. Zresztą, tak jak mówiłem, jestem bardzo pozytywnie nastawiony. Ktoś może gadać, że co ten Masłowski zrobił - poszedł do I ligi, Zagłębie jest nisko, jeszcze zlecą do II....

Ale powiedzmy sobie szczerze, trudno jest powtórzyć tak słabą rundę. Widzę, jak chłopaki grają w Ekstraklasie, rozmawiam z nimi i nie jestem pewien, czy ci, którym tak dobrze szło jesienią, powtórzą to samo wiosną. Trudno u nas o takie coś. Te większe kluby pokroju Legii nawet, jak wpadną w kryzys, to później i tak doskoczą do czołówki, ale inne mogą się rozczarować. Z doświadczenia wiem, że wszystko na pozór jest cacy - świetna runda, ciężka praca, pozytywne nastawienie i dobra atmosfera, a jak jeden i drugi mecz nie wyjdzie, to możesz być najmądrzejszym człowiekiem na ziemi i wymyślać cuda, a i tak nie jesteś w stanie tego wytłumaczyć. 

Czy Michał Masłowski jest dziś innym człowiekiem niż wtedy, gdy przychodził do Legii?

Człowiekiem na pewno. Wiele rzeczy pewnie na to wpłynęło. Wyjazd do Chorwacji, inne podejście ludzi, sposób życia, liga i odpoczynek od mediów. Inaczej podchodzę do pewnych rzeczy. Spokojniej. Kiedyś bardziej się napalałem, bardzo mocno chciałem. Teraz też mi nie brakuje chęci, ale już nie dam się przez nikogo podpuścić. Patrzę na niektóre sprawy inaczej, ale pewnych rzeczy w człowieku nie jest się w stanie zmienić. Zawsze byłem bardzo ambitny. Ze zdrowiem różnie bywało, ale jakbym miał grać bez nogi, to bym grał bez nogi. Nawet Łukasz Zwoliński mówił, że po okresie spędzonym w Chorwacji inaczej patrzy na pewne sprawy. Ma więcej spokoju wewnętrznego.

Gdy przychodziłeś do Legii, poczułeś się ważniejszy? Najpierw powołanie do reprezentacji, transfer do mistrza Polski, kwota, o której mówiło się tysiące razy i pewnie już masz jej dość.

Kwota jak kwota, każdy ją zna. Ktoś za mnie te pieniądze zapłacił, uważał, że tyle jestem wart i tyle. A czy ważniejszy? Chciałem zrobić wszystko, dosłownie wszystko, by każdemu pokazać, że się nadaję. Żeby wykorzystać każdą sekundę i nadać jej wagi. Teraz jest inaczej. Jak mówiłem wcześniej - kiedy mam odpocząć, to nie ma bata - odpoczywam, a nie dokładam sobie dodatkowego treningu. Organizm nie jest niezniszczalny, też potrzebuje resetu. Nie jesteśmy robotami. 

Chciałeś wtedy coś udowodnić?

Tak, przede wszystkim sobie, że skoro jestem w Legii, to zasłużyłem. Nie chciałem, żeby było tak, że przyszedłem i po prostu jestem. A przez to, że chciałem za bardzo, wyszło jeszcze gorzej. Wszyscy wiedzą, że męczyłem się ze zdrowiem. W klubie gadali, że nic mi nie jest, że udaję. Nie jest to budujące. Potem, gdy okazało się, że miałem rację, dalej wmawiali, że jestem zdrowy. Strasznie demotywujące, nie powiem. 

Ktoś z Legii przyznał, że miałeś rację? Zdzwonił, przeprosił?

Nie. Ja się później w ogóle nie odzywałem. Nie chciałem niczego tłumaczyć, bo po co? Kto chciał powiedzieć: "Sorry, faktycznie mogliśmy podejść inaczej", to powiedział. Jak nie, to nie. Trudno. Szkoda, bo gdy idzie, to wtedy jest fajnie, ale gdy nie idzie, to czasami przydałoby się pokazać tą drogę, dlaczego nie idzie. Kłopot nie zawsze tkwi w zawodniku. Ja akurat nie miałem prywatnych problemów, ale bywa, że nie wiesz, dlaczego piłkarz zachowuje się tak, a nie inaczej. Może się okazać, że na przykład w domu coś jest nie tak. 

Jedynym moim zmartwieniem było zdrowie oraz mała wiara ludzi w to, że mi go faktycznie brakuje. W Zawiszy miałem taką samą sytuację. Pół roku grałem z pękniętą łąkotką. Też nikt mi nie wierzył, ale grałem. W takich sytuacjach potrzebowałem gościa, który powie: "Michał, super grasz, idzie ci elegancko, ale odpuść ten jeden mecz, pomożemy ci". Przepraszanie już po fakcie niewiele zmieni. Podejrzewam, że w mojej sytuacji zdrowotnej 8/10 piłkarzy dałoby sobie spokój z piłką. Ja jestem ambitny. Myślę o tym, co będzie po karierze. Myślę o trenerce i gdybym nie był w Chorwacji przez kilka lat, pewnie bym coś robił w tym kierunku, ale jednocześnie mam w sobie przekonanie. że chcę jeszcze coś pokazać. Ale nie ludziom, ja gram przede wszystkim dla siebie i dla rodziny.  Wiadomo, jeśli ktoś z zewnątrz to doceni, będzie miło, ale chciałbym pokazać sobie, że po tym, jak tyle zapieprzałem i jak rzucano mi różne kłody pod nogi, ciągle daję radę. Są nieprzespane noce, bo się męczysz, bo masz zabieg, bo nie masz gdzie grać. Pierwszy raz w życiu miałem taką sytuację, że byłem bez klubu.

Miałeś myśli typu: "Kurde, nie mam żadnego piłkarskiego zajęcia, jest pustka, co tu robić"?

Nie miałem, bo jednak wypełniałem czas rehabilitacją i treningiem, do tego mogłem uporządkować prywatne sprawy. Szybko zleciało te pół roku, tym bardziej, że pracuję z bardzo fajnym menadżerem. Dramatyzowałem, że jestem po kontuzji, nie mam klubu, zastanawiałem się, jak to będzie, martwiłem się, czy ktoś mi da szansę, a on mnie uspokajał. Zapewniał, że rozmawia, że kluby mnie obserwowały w Chorwacji, wiedzą co potrafię i dzięki temu przynajmniej wiedziałem, że coś się dzieje. 

Wracając do Legii – mówiłeś o tym, że wmawiano ci, że jesteś zdrowy, że wystarczy pójść do trenera mentalnego. Takie podejście jest charakterystyczne dla tego środowiska, czy to raczej kwestia współczucia, wyedukowania, indywidualnego charakteru?

Współczucie i tak by nie pomogło, jedynym wyjściem jest działanie. Czasami wydaje nam się w klubach, że mamy nie wiadomo jakie możliwości i opiekę, a jednak tak nie jest. Oczywiście, trafia się człowiek, który jest hipochondrykiem, niektórzy o mnie tak mówili. Ale nie wiem, czy to jest rozważne, w sytuacji, w której konieczny jest zabieg. Gdybym cały czas grał i marudził, to co innego. Mogliby mnie wtedy nie brać na poważnie. Było minęło, nie mam żalu do wszystkich z zasady. Chociaż są jednostki, do których mam.

Na przykład Dariusz Mioduski?

Nigdy nie spotkałem się osobiście z obecnym prezesem Legii.

Nawet jak rozwiązywałeś kontrakt?

Nie, nigdy. Nawet jak go podpisywałem, byliśmy wtedy na obozie w Hiszpanii. Chyba tylko raz się zdarzyło, że podałem mu rękę i powiedziałem dzień dobry. Może faktycznie ktoś nie chce się przyznać do błędu. Kupili mnie, a może jednak nie powinni. Z drugiej strony - ktoś mnie z jakiegoś powodu obserwował przez dwa sezony. Nie mówię tylko o sobie, bo dużo jest zawodników, którzy albo nie pasowali do drużyny, albo mieli problemy zdrowotne i pozaboiskowe. Są osoby, do których mam żal o pewne sytuacje, ale też nie w ten sposób, że ich nie lubię. Ja nie mam wrogów. Wolę pomagać i czasem oczekuję od innych, że też mi podadzą rękę, gdy będę w potrzebie. 

Kiedy dopinałem transfer do I ligi, pojechaliśmy do Sosnowca, pogadaliśmy, wyjaśniliśmy sobie co i jak, dostałem chwilę czasu na zastanowienie i to jest fajne. Proste rzeczy, ale budujące. W innym klubie I ligi z górnej części tabeli powiedziano mi, że szanują mnie, chcieliby podpisać ze mną kontrakt, ale mają duże ciśnienie na awans, więc nie mają czasu, żeby mnie wprowadzić. I ja to bardzo szanuję. To była najlepsza odpowiedź. Zdecydowanie lepsza niż: "Z jednej strony byśmy chcieli, ale z drugiej nie jesteśmy pewni".

 

 

Czyli prawda prosto z mostu najlepsza.

Tak, wolałem wiedzieć. Czas działał na moją korzyść. Mogłem równie dobrze poczekać jeszcze miesiąc lub dwa i podpisać z którymś klubem jako wolny zawodnik w trakcie rundy. Sytuacje są różne - przychodzą kontuzje, więc klub zaczyna szukać zastępcy. Później odpadasz z pucharów i okazuje się, że masz za dużo ludzi.

Z jednej strony mówiłeś, że w Legii byłeś zbyt zamknięty poza boiskiem, a z drugiej portalowi Weszło powiedziałeś, że trzeba uważać, co się mówi i nie można otworzyć się za bardzo. To podejście zależy od środowiska?

Trzeba wyczuć, czy możesz się otworzyć i pozwolić komuś sobie wejść na głowę w sensie pozytywnym. Bo jak dasz palucha, to cię zjedzą. Ja byłem zdystansowany, uciąłem relacje. Zawodnicy z drużyny byli dla mnie kolegami z pracy. W Legii chciałem być totalnym perfekcjonistą. Robiłem trening, od razu jechałem do domu, tam coś dołożyłem od siebie i tak w kółko. Byłem zamknięty też przez to, że zostałem sam z problemami zdrowotnymi. Jeśli nie masz wsparcia i nikt ci nie wierzy, to w pewnym momencie przychodzą takie myśli, że to może kurde mi się wydaje? Może to ja zwariowałem, a inni są normalni? A potem zaczęło się rypać i nie miałem nawet z kim o tym porozmawiać. Zamknąłem się w swoim świecie i zastanawiałem się, co zrobić. Różne myśli przechodziły przez głowę aż w końcu skończyło się zabiegiem.

Czekałem na reakcje w stylu: "Kurczę, Michał, nie wierzyliśmy ci, szkoda, że tak wyszło", ale niczego takiego nie było. Ja nie oczekiwałem nie wiadomo czego, tylko po prostu nie spodziewałem się, że znowu zostanę zaatakowany, a temat mojej prawdziwej kontuzji zostanie przemilczany. Jak wróciłem, to i tak mówili, że mi się wydaje. Ledwo wychodzisz spod topora i dostajesz gonga. Myślisz, że może coś się zmieniło, może teraz faktycznie zrozumieli, będzie inaczej, dostaniesz słowa otuchy, a okazuje się, że nikt na ciebie nie czeka.

Czyli, podsumowując, w Legii nie tworzyliście rodziny.

Nie wiem…

Chyba, że ciebie w niej nie było.

Ja ze wszystkimi miałem dobry kontakt, ale w Legii było tego mniej. Częściej siedzieliśmy w klubie, były treningi, analizy, odnowa. Swoją drogą, warunki w klubie były świetne, to muszę przyznać. Wszystko na tip-top. Szkoda tylko, że pucharów nie ma. Ligę mamy wcale nie najgorszą. Kto by nie wyjechał z Ekstraklasy, to zawsze opowiada, że trudna ta nasza liga...

Fizyczna.

Tak, fizyczna, ale i specyficzna! Nie da się przyjść i z marszu prosto kopnąć piłki! W Chorwacji też rozmawiałem z chłopakami, którzy grali w Ekstraklasie albo ją oglądali i mówili, że nie jest ławo.

Myślisz, że jednym z powodów zdobycia mistrzostwa Polski przez Piasta była ta rodzinność, zespołowość, zaciśnięte więzi?

Możliwe. Gdy ja byłem w Piaście, to nie szło nam za dobrze, ale za to atmosfera była świetna. Naprawdę rodzinna. Byliśmy ze sobą zżyci, widywaliśmy się bardzo często, nasze rodziny się znały i do tej pory z niektórymi mam kontakt. Najwięcej znajomych z boiska mam właśnie z Gliwic.

Nawet więcej niż z Zawiszy?

Stamtąd mało – utrzymuję kontakt z Kubą Wójcickim, czasami z Kamilem Drygasem, czy Kubą Łukowskim. Z resztą tak nie za bardzo, choć też trzeba pamiętać, że spora część tamtej drużyny już pokończyła kariery. 

W wywiadzie dla Weszło mówiłeś również, że w Ekstraklasie wybijają się ci, którzy nie słuchają trenerów i łamią schematy. Co miałeś na myśli?

Co robiłem dobrze w Zawiszy? Wygrywałem jeden na jeden, dzięki czemu wszystkie strefy momentalnie się otwierały. Wystarczyło, że objechałeś jednego zawodnika i przeciwnik się sypał. Robiłem różnicę. Brałem piłkę, jechałem z nią i to się podobało kibicom, a w dodatku często było efektywne. Trener niekoniecznie mi mówił, że mogę w tej strefie grać w ten sposób i ja często go nie słuchałem, kiedy występowałem na "10". Mówił, że mam być w miejscu X, a ja czułem, że powinienem pobiec do miejsca Y i często wychodziło na moje. 

Była bura, gdy zagrałeś wbrew trenerowi?

Właśnie nie! A ja uważam, że gdy trener mówi, że masz grać w prawo, a ty idziesz w lewo i strzelasz gola, to trener powinien powiedzieć: "Okej, strzeliłeś, fajnie, ale następnym razem tego nie chcę". To jednak on odpowiada za to, co się dzieje na boisku. W każdym razie, żeby się wyłamać trzeba nauczyć się myśleć o sobie.

Janusz Kubot mówił mi:"Nie możesz liczyć na to, że kolega obok ci pomoże. Wiadomo, że ci pomoże. Ale to ty musisz to zrobić. Ty będziesz w lepszym klubie, ty będziesz zarabiał większe pieniądze". Sporo o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że nic złego się nie stanie, jak zacznę łamać schematy. Zacząłem grać w Zawiszy, zarabiać pieniądze, robić to, co kocham i w pewnym momencie powiedziałem sobie, że muszę spróbować. Jak nie wyjdzie, to trochę pokrzyczy i najwyżej mnie nie wystawi na 1-2 mecze (śmiech). Jak nie, to pójdę do innego klubu! Ale jak wyjdzie, to się będzie zastanawiał, czy gościa z klubu wygonić. 

W Legii też tak próbowałeś?

W Legii nie byłem tak do końca sobą. W Bydgoszczy uchodziłem za zadziorę, łapałem dużo kartek, grałem bardziej agresywnie, a w Warszawie bardzo chciałem zadowolić trenera. Dlatego na boisku byłem bardzo zachowawczy i taki, jaki chcieli, żebym był. Gdyby nie to, pewnie bym grzał ławę. U Henninga Berga grałem i miałem zaufanie, niektórzy się dziwili, dlaczego. Widocznie robiłem to, co chciał i był z tego zadowolony, pomimo że czasami myślałem, że robię za mało albo uważałem, że tak nie powinno być. 

Czy chorwacki luz, o którym wspominałeś, przekładał się na przestrzeganie obostrzeń?

Jak wysyłałem do znajomych z Polski zdjęcia pokazując, co się dzieje w Chorwacji, to byli w szoku. Wy się bardzo męczyliście. My nie mieliśmy żadnych zakazów wychodzenia z domu. Ale to po części zrozumiałe, bo Chorwacja żyje z turystyki. Zamknięcie kraju spowodowałoby tragedię, więc w kwestii obostrzeń bardzo się tam ślizgali. Przyszedł COVID, nie graliśmy przez dwa miesiące, ale mieliśmy możliwość trenowania. Dostawaliśmy zgodę od federacji na zajęcia w dwie osoby, ale z zastrzeżeniem, żeby się nie spotykać i wszystko dezynfekować. W Polsce zaczęto nosić maseczki, a w Chorwacji przez długi czas tego nie było. Mogłeś normalnie pójść do restauracji, czy do sklepu i jedyne co trzeba było zrobić to zdezynfekować ręce. Ale poza koronawirusem pojawił się też inny problem, mianowicie trzęsienie ziemi.

Byłeś wtedy na miejscu?

Byłem. Pierwszy raz w życiu przeżyłem coś takiego. Nie dość, że COVID, to jeszcze taka tragedia. Dla małego kraju, jakim jest Chorwacja, ogarnięcie obu rzeczy na raz było bardzo trudne.

Gorica leży około 10 kilometrów od Zagrzebia. Trzęsienie było bardzo odczuwalne?

Oj bardzo. Budynek, szafy w mieszkaniu - wszystko się trzęsło. Zaczęło się o 6.00 rano, wszyscy musieli zejść na dół. Nie miałem pojęcia co się dzieje. Ludzie stali na dworze, rodzice z dziećmi jechali autami do pobliskiego McDrive'a na śniadanie, bo ich domy się sypały. I to wszystko przy 5,2 stopniach w skali Richtera. A ostatnio magnituda dobiła do 6,3. 

Żadnych uszkodzeń nie zanotowałeś?

Na szczęście nie, mieszkaliśmy w nowym budynku, więc nie mieliśmy dużego problemu. Ale większość wyglądała, jakby była stawiana bez pozwolenia, bloki przypominały atrapy, więc momentalnie się sypały. Piękne kamienice w Zagrzebiu, wieża na katedrze na starówce - jedno wielkie gruzowisko. Co prawda powojenną Polskę pamiętam tylko ze zdjęć, ale wtedy, w Chorwacji, obrazki były bardzo podobnie. Dachy leżące na ziemi, masa cegłówek, ludzie dookoła - smutne. Ale Chorwaci są bardzo pomocni i życzliwi w stosunku do siebie. Kraj jest bardzo mały, oni kochają go i na pewno dadzą sobie radę.


KOMENTARZE

Stwórz konto



Zaloguj się na swoje konto




Nie masz konta? Zarejestruj się