
Autor zdjęcia: Mateusz Czarnecki
Koniec niejednoznacznej historii Jose Kante w Legii. Jak go ocenić?
Legia w ostatnich tygodniach głównie się zbroiła, jej kadra została znacznie poszerzona, w teorii Czesław Michniewicz powinien mieć nieco mniej powodów do narzekania. Naturalnie w takim razie postanowiono też pozbyć się niepotrzebnego zawodnika…
Kilka chwil temu warszawianie ogłosili odejście Jose Kante. Niestety dla Legii nie chodzi bynajmniej o transfer gotówkowy. Ten co najwyżej mógł otrzymać Gwinczejczyk w ramach rekompensaty. Ze stołecznej ekipy odejdzie jednak za darmo, stanie się wolnym elektronem i będzie mógł podpisać kontrakt z kim tylko zechce.
Dla niego to na pewno dobra opcja, przynajmniej nie będzie nad nim wisiał prezes czy dyrektor sportowy, żądający od potencjalnego nabywcy worka banknotów. Sami zresztą jesteśmy ciekawi jak dalej potoczą się jego losy. Jeszcze tej zimy mówiło się o zainteresowaniu napastnikiem ze strony chińskich klubów. Znając tamtejsze możliwości płacowe, na pewno nie byłaby to głupia opcja, choć naturalnie nie byłby tam gwiazdą na miarę Paulinho czy innego Hulka.
No chyba, że ktoś z Ekstraklasy znów się skusi na Jose? Paru zespołom sensowny napastnik by się przydał, chociaż jednocześnie domyślamy się, iż szanse na to są znikome, głównie ze względów finansowych.
Jak już na wstępie wspomnieliśmy, dla samych warszawian odejście Kante to praktycznie żadna strata pod względem sportowym. Za czasów Czesława Michniewicza Gwinejczyk praktycznie zupełnie się nie liczył, w hierarchii napastników spadł głęboko. Szkoleniowiec woli Kostorza, pewnie nawet Brychczego prędzej by wystawił niż bohatera tego tekstu. Ale nie mamy mu tego za złe, jego święte prawo do takich decyzji personalnych. Za kadencji nowego trenera Jose nie rozegrał ani jednego meczu w Ekstraklasie – ze względów zarówno zdrowotnych, jak i sportowych.
A jak ocenić go z perspektywy czasu? Na pewno nie da się jednoznacznie. Miewał bowiem takie okresy, kiedy zupełnie nie dało się zrozumieć jego transferu z Wisły Płock. Nie dało się w nim upatrywać głównej strzelby Wojskowych, zbyt chimeryczna to postać. Z drugiej strony zimą 2019-20 pokazał dość jednoznacznie, iż prawda o nim nie jest tak oczywista.
Losowy ogórek takich serii nie notuje, odpowiednio wykorzysywany Kante zdecydowanie wart był konkretniejszej szansy.
Nie ma się jednak co oszukiwać – to wspomnienie o nim przyćmił sam niefortunnym incydentem, przez który dosłownie narobił sobie wrogów u kibiców. Pamiętacie mecz ze Śląskiem Wrocław i to, co działo się chwilę po zejściu Kante z boiska z powodu kolejnej kontuzji? Gwinejczyk zdjął wówczas koszulkę i sfrustrowany kopnął ją z całej siły. Fani odebrali to jako zupełni brak szacunku do klubu i zarzucili mu profanowanie symboli Legii. Poźniej napastnik oczywiście przepraszał, niektórzy nawet zrozumieli zdenerwowanie Jose mocno męczącymi go urazami, ale dla większości jednak pozostał skreślony. Słusznie czy nie – to już rozsądźcie sami.
Prawdopodobnie jednak prędzej to Kante będzie milej wspominał Warszawę (choć z pewnymi wyjątkami) niż Warszawa jego.